piątek, 31 grudnia 2010

Kmiecie, smerdowie i koniec roku

Przed z lekką górką 10 laty na konferencji poświęconej podsumowaniu dokonań polskiej mediewistyki XX w. prof. Przemysław Urbańczyk w legendarnym już głosie w dyskusji gromko zachęcał młodych, by rzucali się starym do gardła, by odważnie kwestionowali utarte poglądy, by wreszcie wszyscy przestali już gadać o "tych kmieciach i smerdach" i wzięli się za większe tematy. Pomijając fakt, że ówczesne 'młode wilki' były przerażone tymi wymaganiami, to, jak na ironię, w zasadzie wizja dyskutanta spełniła się o tyle, że kwestiami z zakresu historii społecznej wcześniejszego średniowiecza, w tym zwłaszcza ludności zamieszkującej wsie, nikt się niemal nie zajmuje. Sięgnięto po tematy większe, i dobrze, ale - i tu przewrotność rzeczy istych wychodzi - porzucając badania nad społecznością wiejską pozostawiono je w zasadzie w kształcie nadanym im przez prof. Buczka, Lalika, Modzelewskiego. Wprowadzone przez nich rozwiązania modelowe - sieć osad służebnych, wolna w większości ludnośc wiejska, nieliczne grupy niewolnych etc. - właściwie trwają niezmienione od lat 70. XX w. Co więcej, Dusan Trestik i Barbara Krzemińska przeszczepili je z pewnymi modyfikacjami do dziejów Czech i Węgier. O ile jednak w Czechach toczy się teraz ciekawa dyskusja nad początkami funkcjonowania społeczeństwa wczesnośredniowiecznego, wywodząca się właśnie od kwestionowania tych modeli i innych, równolegle tam funkcjonujących (Zemlicki, Novotnego itd), u nas panuje cisza. I gdy w Czechach bardzo aktywnie rozwijają się studia nad kształtem społeczeństwa w całym średniowieczu i okresie nowożytnym, u nas... jakby mniej.
Rzecz nie w tym, że od kwestii aktywnych studiów nad tym - wiejsko-społecznym - tematem zależy przyszłość naszej kultury i cywilizacji, a przynajmniej historiografii. Idzie mi raczej o pewną równowagę badań, o której warto pamiętać: jeśli zarzucamy w naszych badaniach jedno pole, to ono nie obumiera. Wchodzi w relacje z innymi teoriami, problemami i analizami, ale w kształcie raz utrwalonym, w oparciu o dawny stan badań. W rezultacie nijak się ma do współczesnych badań. I opieranie ich o te dawne ustalenia wypacza wyniki, prowadzi do błędnych uogólnień. Brak uważności w odniesieniu do procesu produkcji wiedzy o świecie może więc doprowadzić do sytuacji, w której technokratyczne społeczeństwo będzie funkcjonowało w ramach absolutnie nieracjonalnych mitów, mentalności i urządzeń społecznych. A nieracjonalność to podstawa konfliktu ze światem otaczającym i społecznością samą w sobie - i strat wydajności produkcji.
Ostatecznie więc na koniec roku patrząc na priorytety MNiSW, które skupiają się wokół wprowadzania kolejnej reformy, oraz wyniki kolejnych "plusowych" konkursów, które faworyzują bezwzględnie nauki ścisłe, o życiu i o ziemi, myślę, że czas wracać do smerdów, ratajów i kmieci. Nie ma wyjścia. No, chyba, że chciałbym, by moje dzieci stąd szybko wyjechały - a tego, jako dziadek in spe (w dalekiej dość pszyszłości mam nadzieję) - bym sobie nie życzył. Amen.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Holocaust i etyka historyka

Na marginesie spotkania, o którym pisałem w poprzednim poście: czy każdy powód jest dobry, by poruszać w każdy sposób każdy temat? Czy odmowa uznania za prawomocne i właściwe zajmowania się w pewien sposób, z pewnych pobudek pewnymi tematami jest tłumieniem wolności słowa? Ponieważ oto ostatnie zostałem oskarżony w trakcie i po spotkaniu, ośmielam się - nie będąc specjalistą od historii najnowszej - zabrać głos w sprawie wolności badań historycznych.
Wbrew wietrzącym wszędzie spisek i zmowę ja tę wolność widzę w naszym kraju na każdym kroku. Sęk w tym, że wolność nie oznacza jeszcze umiejętność. Wyobraźmy sobie przez chwilę wolność wykonywania zawodu lekarskiego. Każdy ma prawo uznawać się znawcę swego ciała i głosić na temat tego ciała różne teorie: że ma trzy nogi, czułki na głowie itp. Co jednak począć, gdy ktoś przechodzi od ciała swego do bliższego zainteresowania ciałami innych i głosi, że wie, jak je leczyć? Lepiej niż wykwalifikowani lekarze? Że ci ostatni tylko kłamią i on zapalenie płuc wyleczy mantrami lub cukrzycę I stopnia okładami z gryki? Wariat czasami nieszkodliwy, ale czasami śmiertelny. Mówić może co chce, ale co robić, gdy ogłosi się lekarzem, aktywnie zacznie zniechęcać chorych do słuchania ich, w zamian zaś nakłoni ich do leczenia ich dzieci - bo o nich samych już mniejsza - nowatorskimi metodami? Dalej zgadzamy się na wolność słowa i leczenie gorączki przez wkładanie dzieci do rozgrzanego pieca chlebowego (że wspomnę lektury polonistyczne)?
A co z politykami? Gdy kłamią o sobie nawzajem, obrzucają się pomówieniami i wyzwiskami - cena ich zawodu, można rzec. Ale co wtedy, gdy używają losów i nazwisk zwykłych ludzi, gdy kłamią o nich, ich życiu i personalnie ubliżają im i ich pamięci? Gdy zachęcają do nienawiści? Gdy - w imię prawdy - rzucają bezpodstawne, oparte o plotki oskarżenia zasłaniając się dobrem publicznym, lecz mierząc w zwykłych obywateli? Czy to też jest godna szacunku wolność słowa? Czy gwałt na godności bezbronnych?
Czy można z takimi skrajnymi przypadkami porównać zajmowanie się przeszłością? Według mnie - jak najbardziej. Ten,kto uważa się za historyka lub popularyzatora historii bierze na siebie odpowiedzialność za współkształtowanie tożsamości grup społecznych i jednostek. Występując z autorytetem specjalisty - czy to historyka, czy bezwzględnego dociekacza amatora - decyduje o wizji przeszłości, która będzie przyjęta jako częśc składowa świadomości współobywateli (mniejsza o to, czy zaakceptowana, czy kontestowana), a tym samym będzie kształtować ich postawy wobec teraźniejszości i zachowania w przyszłości. Historycy - w sensie: głoszący wizje przeszłości z autorytetu nadanego przez społeczność - mogą wykreować owładnięte maniami, nie związane z rzeczywistością społeczeństwo. Społeczność chorą i groźną dla otoczenia. Ani naukowcy w tym cechu, ani popularyzatorzy nie są wyniosłymi badaczami w białych kitlach nie związanymi z realiami społecznymi. Przeciwnie, w tkankę życia społecznego jesteśmy zanurzeni swoimi poglądami, a równie mocno swoją postawą bardzo głęboko.
Czy zatem wszystko wolno pod osłoną hasła wolności słowa? Historyk wieków odleglejszych żeruje na zmarłych, na ich losach, na ich godności. Historyk dziejów najnowszych żywi się także czasem i wspomnieniami żywych. W obu przypadkach problem odpowiedzialności jest jednak podobny: dotykamy intymności i godności ludzi, a to, jak się z nią obchodzimy, jest znakiem dla naszych odbiorców, czytelników chłonących wiedzę o przeszłości. Szacunek za szacunek, gwałt za gwałt - tu nie ma wymówki, to my podejmujemy decyzje, a ludzkie losy nie są tylko znakami na papierze.
No i właśnie - jak badacz przeszłości może zajmować się rzeczami godzącymi w ludzką godność, chwilami strasznymi i wydarzeniami odzierającymi z człowieczeństwa ofiary? Czy ma być sędzią? To nie jego profesja. Tą jest szukanie prawdy i nie bez racji pisali starożytni - sine ira et studio: bez gniewu, bez umiłowania (stronniczości). Dzięki temu jest szansa na przekazanie więzi z ponadsubiektywną warstwą rzeczywistości wszystkim odbiorcom. Pytanie tylko: dla jakiego celu stawia swoje pytania? Czy pytając o nieślubne dzieci księży i łamanie celibatu chce poznać realne przyczyny ludzkich decyzji, dramatów i zjawisk społecznych? Czy działa na rzecz zrozumienia ludzi, których wykorzystuje? Czy zaspokaja swoje ego i zapotrzebowanie jakiejś społeczności, która chce krwi i igrzysk? Motywacja ma znaczenie i dla sposobu badania i dla jego zasadności. Rozrywka kosztem godności umarłych i żywych to rzecz niegodna, bo destrukcyjna dla funkcjonowania wspólnoty we wszystkich obszarach życia społecznego.
No i kończąc wracam do tytułu: czy powinno się stawiać pytanie o rzeczywistą liczbę ofiar komór gazowych Oświęcimia? Miliony, czy setki tysięcy? A może dziesiątki? Tak, uważam że można i trzeba, taka jest nasza powinności - ale wcześniej trzeba się jasno zapytać: po co stawia się to pytanie? I co chce się począć z odpowiedzią? Na wspomnianym spotkaniu słyszałem te pytania i widziałem jasno, expressis verbis wyrażony ich cel: zakwestionowanie tradycyjnych szacunków miało służyć pokazaniu, że Żydzi manipulują Holocaustem w celach materialnych, że są śodowiska, gazety, politycy, historycy im ulegli. Że żydowski spisek dławi wolność itd., itp. Antysemityzm karmiący się Holocaustem. Takie stawianie pytań uznaję za zachowanie amoralne, destrukcyjne dla społeczności, wykroczenie przeciw etyce historyka, szarganie godnością zamordowanych dla własnej, godnej najwyższej pogardy podniety.
Wolność badań historycznych stoi poza wszelką dyskusją. Jednak badanie ma tylko jedno uzasadnienie - dążenie do prawdy, do uchwycenia tego, co ponadsubiektywne. Jeśli chcemy czegoś innego - używajmy własnego życiorysu i zmarłych oraz żywych zostawmy w pokoju.

niedziela, 19 grudnia 2010

Strach i głośne słowa

Miałem nieprzyjemność uczestniczyć - na szczęście jako widz - w panelu poświęconym kontrowersyjnym wydarzeniom w historii najnowszej Polski. Jego przebieg przypomniał mi scenę z 'Pingwinów z Madagaskaru'. Kultowa dla mnie - Skipper zwraca się do króla Juliana: Czyny więcej znaczą niż słowa! Na co Julian odpowiada mu z bliska przez megafon: NIE JEŚLI SŁOWA SĄ WYSTARCZAJĄCO GŁOŚNE! No i właśnie. Dyskusja dotyczyć miała kwestii historycznych, sposobów narracji etc. Tak przynajmniej sądziłem. Ale okazało się, że jeden z panelistów, z akceptacją kolejnego i gorącym przyzwoleniem większości sali uznał, że jest to spektakl, w którym liczą się GŁOŚNE SŁOWA. Logika, merytoryczne argumenty, ba!, kultura i szacunek dla współdyskutantów - to wszystko furda. Liczy się spektakl, występ, w którym etyka obowiązująca historyka, minimum odpowiedzialności wobec tych, których losy wykorzystuje się dla własnych potrzeb - nie mają żadnego znaczenia.
No cóż, można powiedzieć - jego prawo. Ok, ale dla mnie gorsze było coś innego - że obserwatorzy, patrząc na ten żałosny spektakl ego obrażającego, miotającego się, bijącego na oślep - klaskali, niemal tupali z radości. Szoł, spektakl, adrenalina - jako wartość najwyższa, z definicji rzecz lepsza niż wywód logiczny, traktowany z pogardą, jako przejaw kunktatorstwa, miękkości. Jejku, niczym powtórka z lat 30-tych, 50-tych, 60-tych XX w. i dzielnych chłopców w dzielny sposób dzielnie szukających twarzy do plucia i bicia.
I najgorsze - to fakt, że niemal nikt nie sprzeciwił się temu, głosu nie zabrał, śmieszności i anachronizmu sceny obnażyć nie chciał... Ale może i racja, może to wszystko miało ponadczasowy wymiar: logika, ratio przegrywać musi z uwodzącym - przynajmniej na chwilę - brakiem zahamowań? Oby nie, oby nie tego nasi studenci nauczyli się z tego spotkania.

środa, 17 listopada 2010

Granty, granty, granty... czyli ile miesięcy życia naukowiec ma do stracenia

Po roboczym spotkaniu uczestników programów badawczych funkcjonujących w ramach szerszego programu EUROCORECODE (European Comparisons in Regional Cohesion, Dynamics and Expressions) Europejskiej Fundacji Nauki w pamięci pozostało mi przede wszystkim przemówienie Bo Peterssona, przewodniczącego panelu recenzyjnego całego programu Eurocorecode. Pomijając różne uprzejmości pod adresem zebranych, podkreślił on - a to ciekawe w ustach przewodniczącego panelu recenzentów - różnice między liczbą wpływających propozycji projektów badawczych - poprawnych formalnie i merytorycznie - a liczbą przyznanych grantów w europejskich konkursach ERC i ESF oraz krajowym konkursie grantowym w Szwecji. Otóż w Szwecji z zakresu humanistyki granty rocznie uzyskuje nie więcej niż... 10% składających propozycje. W przypadku grantów europejskich sytuacja jest lepsza, bowiem granty uzyskuje około 12% składających poprawne aplikacje (ile odpada już w przedbiegach, z powodu błędów formalnych - nie podał). Dodajmy, że oznacza to, iż w samej Szwecji odmawia się dofinansowania rocznie około 250-300 dobrym propozycjom z zakresu humanistyki (tych po wstępnej selekcji). W skali europejskiej liczba ta jest dużo większa, ale trudno ją podać jako przeciętną dla jakiegoś okresu, zależy bowiem od ilości ogłaszanych konkursów dla humanistów.
Optymistycznie patrząc można założyć, że przy 10% szans po napisaniu 10 projektów można w końcu otrzymać grant badawczy. Ile czasu należy poświęcić by taki grant napisać? Prosty grant krajowy wychodzący od praktyki badawczej składającego wniosek - około 1-2 miesięcy. Grant europejski, niemal zawsze związany z organizacją międzynarodowego zespołu badawczego - 1-2 lata, w tym ciągłej pracy minimum 3-6 miesięcy. Optymista, by otrzymać grant krajowy straci 1-2 lat naukowego życia. By otrzymać grant europejski - 10-20 lat. A przecież by w ogóle myśleć o złożeniu aplikacji o grant europejski ERC lub ESF jako koordynator zespołu trzeba mieć mocną, ugruntowaną pozycję w świecie nauki. Czyli mieć za sobą minimum 15-20 lat aktywnej pracy naukowej. I dodajmy, że skala finansowania takich projektów humanistycznych na głowę badacza wcale nie jest jakoś szczególnie powalająca.
Dorzućmy jeszcze do tego i to, że humanistyka nigdzie, nie tylko w Polsce, nie jest mile widziana jako konsument środków na badania. Cięcia dotykają większość europejskich budżetów na wspomaganie tej dziedziny wiedzy (według słów przewodniczącej rządowej agendy wspierającej badania humanistyczne w Danii w przyszłym roku dotacja będzie mniejsza o koło 15% w stosunku do roku bieżącego). I że w konkursie na grant z zakresu rozwoju świadomości regionalnej w ramach 7 Programu Ramowego można było zostać zdyskwalifikowanym za "zbyt historyczne" podejście... bo zabrakło wskazania zastosowania do bieżących potrzeb politycznych (sic! ale w sensie: rozwijania bieżącej świadomości polityczno-regionalnej mieszkańców).
Pan Petersson chyba zresztą nieco się zagalopował w swoim realiźmie, bo w końcu zaczął go osładzać mówiąc, że w gruncie rzeczy takie programy służą wspieraniu elity, najlepszych z najlepszych etc. Ale nawet jeśli coś takiego zaakceptujemy - a ja mam tu sporo wątpliwości - to otwartym pozostaje pytanie: ile lat aktywnego życia naukowego zostaje zmarnowanych na uczenie sie pisania i pisanie wniosków grantowych trafiających do kosza? Na wydeptywanie ścieżek w urzędach? Na mozolne zdobywanie doświadczeń, które może do czegś posłużą, ale jednak w większości są - powiedzmy to szczerze - stratą czasu. Bo naprawdę nieliczni sięgną po trofeum. A w dodatku ci, co raz sięgnęli, sięgać będą częściej bezlitośnie spychając biedaków próbujących wyrwać swój kawałek ze skąpo zastawionego stołu.
Na tym tle nasze dotychczasow procedury grantowe wyglądały i tak wspaniale - wszak dawały około 25-30% szans na otrzymanie grantów. To prawda, że były już tak skostniałe i tak obarczone efektem 'kumulacji' grantowych przywilejów, że dostać się do grona obdarowanych nie było łatwo. Ale furtka dla doktorantów była otwarta szeroko, a i zwykły badacz miał spore szanse na dostanie wsparcia. Dziś po wejściu w życie reformy nauki nadal nie wiemy jak będzie wyglądał system grantowy, a tym bardziej, jaki będzie odsetek i wysokość przyznawanych grantów. Zarysowany wyżej trend europejski nie pobudza do optymizmu. Mniejszy odsetek grantów przyznanych i u nas jest nieuchronny wraz ze wzrostem liczby aplikacji po zmniejszeniu dotacji na badania dla uczelni i wydziałów.

A zatem - w co inwestować nasz czas? W doskonalenie naszych znajomości, które zapewnią nam przychylność 'anonimowych' recenzentów (w wąskich dziedzinach wiedzy po prostu nie ma anonimowości), w doskonalenie umiejętności sprawnego wypełniania aplikacji, kosztorysów, wychodzenia na przeciw oczekiwaniom projektodawców konkursów? Powiem szczerze - ja w to nie wierzę. Jest to płytka, krótka perspektywa, która może jedynie doprowadzić do autodestrukcji - po pewnym czasie admiratorzy tego stylu jeżdżą po Europie z jednym referatem pod wciąż zmienianymi tytułami. Umysłowo - to degeneracja.
Dla osoby żyjącej nauką - tak, wciąż wierzę, że tylko tacy czynią naukę użyteczną dla społeczeństwa - pozostaje bezwzględny przymus rozwijania własnych, oryginalnych badań naukowych. Ale czy jedno jest możliwe bez drugiego? W humanistyce na szczęście do pewnego stopnia tak. Nie uniknie się nakładów, zwłaszcza w Polsce, na wyjazdy na kwerendy bibliograficzne. Ale to można wciąż uzyskać wspierając się o system finansowania uczelni, wymian międzyuczelnianych czy nawet w ramach programu ERASMUS.

Jeśli przy okazji wystąpi się z programem grantowym, lub zostanie do niego zaproszonym - to świetnie. Ale nie mylmy biurokracji naukowej z nauką. Życie jest naprawdę krótkie, a życie człowieka myślącego łatwo zamienić w egzystencję maszyny sprawnie działającej, ale nijak się mającej do podstawowego wymogu kreatywności. Warto myśleć, bo nic piękniejszego w życiu się nie zdarza. Trzeba się tym dzielić z innymi, bo do tego jesteśmy najęci przez społeczeństwo. Ale nie warto tego rozmienić na błąkanie się po coraz bardziej pustych korytarzach biur naszych administratorów. Tu nauki już dawno nie ma.

piątek, 29 października 2010

Przyszłość historii

No tak właśnie, jest taka przyszłość? W trakcie obchodów kolejnego jubileuszu (to już drugi w ciągu ostatnich 10 lat :)) zacnego Instytutu Historycznego UW brałem udział w panelu mającym podjąć ten temat, moderowanym przez prof. Halinę Manikowską. Czasu było stanowczo zbyt mało, właściwie starczyło na kilka zdań od każdego gościa zaproszonego do panelu. Skupiono się na 1) nurtach i modach badawczych, 2) nowościach metodologicznych, 3) nieco o kształceniu doktorantów. Streszczając dość zgodne wypowiedzi - dużo nowych kierunków, większość z aplikacji metod pochodzących z innych dziedzin wiedzy; wygasanie ważnej dziedziny, jaką jest historia gospodarcza (wygasanie w sensie zaniku stosowania metod statystycznych i dochodzenia do wniosków na podstawie serii danych); konieczność jasnego zdefiniowania historii jako nauki, która narażona jest na rozpłynięcie w innych dziedzinach; podobnie konieczność budowania własnych metod i kierunków badawczych przez historyków polskich. Co ciekawe, dotąd wyznająca - zgodnie z ogólnym trendem - religię kryzysu i upadku historii prof. Ewa Domańska, jedna z dwóch podpór poznańskiej szkoły metodologii historii w Polsce, ogłosiła, że zmieniła zdanie, że historia jest ważna, że trzeba tylko uczyć praktycznej metodologii studentów, unikać kolonizacji przez poglądy modne i szukać własnych dróg... Nie może być, ktoś zakrzyknie, a jednak. Ale to wszystko na tle stwierdzenia, że w historii nie zajmujemy już się takimi przestarzałymi koncepcjami jak prawda... Myślałby kto...
Ale mówiąc poważnie - to wszystko ciekawe głosy, ale dla mnie jeszcze ciekawsza była rozmowa z kolegą - prywatna, więc nomina odiosa, który polemizował ze mną mówiąc, że historia idzie prostą ścieżką ku zanikowi. Że jej miejsce zajmą bardziej popularne, skomercjalizowane formy mówienia o przeszłości, łatwiejsze w odbiorze - i nie obarczone wątpliwościami. I to chyba dla mnie był najciekawszy głos, szkoda, że poza panelem. Bo wskazywał na niebezpieczeństwo, dla mnie bardzo realne także w trakcie tego panelu - kompletnej zatraty samoświadomości miejsca historyków w społeczeństwie. Uderzmy się także we własną pierś - niezależnie od manipulacji polityków i władz ministerialnych, niewiele robimy, by pełnić na rzecz społeczeństwa funkcje inne niż dydaktyczne. Ale te są stymulowane przez konkretne potrzeby rozwoju społecznego i technologicznego. A w nich klasycznego wykształcenia historycznego nie ceni się wysoko. Po co więc historyk? Skoro każdy dziennikarz może pięknie opowiadać o przeszłości, zrozumiale i miło dla ucha? I ksiądz. I aptekarz. I taksówkarz. Nie zapominajmy naturalnie o aktorach, piłkarzach ręcznych, nożnych i główkowych oraz innych szacownych zawodach. Każdy ma prawo dowolnie głosić historię. Czy winna temu nasza własna obojętność na popularyzację, skupienie się na karierach i warunkach bytowych? Nie sądzę. Proces jest dużo szerszy i jedynie nabrał przyśpieszenia wraz z przemianami demokratycznymi w naszym kraju. Dopóki przed 1989 r. historia była cennym skarbem, depozytem spajającym naród wokół wartości - dopóty historycy strzegący prawdy byli otaczani szacunkiem, a ich prace miały znaczący oddźwięk społeczny - to prawda często powtarzana. Ale równie rzadko dostrzegane, że wybór tematów tych prac był świadomy i odpowiadał problemom realnym społeczeństwa. Dziś o wyborze często decyduje przypadek, wola promotora, wieloletnie przyzwyczajenie. A historia nie jest nauką samą dla siebie. Jest częścią szerszej sieci budującej tożsamość grupową. Elementem szczególnym, bo skupionym na prawdzie o przeszłości jako łączniku współczesnych i przeszłych pokoleń. Ale ta prawda musie być pożądana, wypatrywana, bo tylko wtedy trafia do "serc i umysłów". Inaczej dryfuje oderwana od realiów. Nie bez potrzeby, bo sięga się po nią, kiedy takie zapotrzebowanie się rodzi. Tyle, że dziś na to zapotrzebowanie odpowiada najczęściej dziennikarz lub inny człowiek "opiniotwórczy". Historyk staje się zbędny i dość kłopotliwy ze swoimi wątpliwościami i zawiłymi wywodami. Jednak ja nie jestem takim pesymistą jak mój kolega. Przyszłość historii widzę jasno - dopóki będzie trwać społeczeństwo oparte na racjonalnym oglądzie świata. Jak dotąd wszystkie narracje o przeszłości oparte o emocje lub proste kłamstwo nie wytrzymywały próby czasu, jeśli traktowano je jako opis rzeczywistości doczesnej. Realia doprowadzały po prostu do klęski tych, którzy im zawierzyli. Historia europejska tym bowiem różni się od mitu i legendy, że podąża ścieżką logiki i dyskusji z ludźmi minionymi opartej o ich własne wypowiedzi. Że powinna dążyć do umniejszania ego twórcy, a otwierać się na świat badanego. I przede wszystkim - że daje podstawy wspólnocie ludzkiej opartej o logikę. Mogą tego nie rozumieć politycy i dziennikarza, zagonieni we własnym świecie 5 minut i sztucznej wzniosłości. Ale na dłuższą metę nie da się zbudować społeczeństwa racjonalnego, świadomie oceniającego rzeczywistość społeczną, gospodarczą, polityczną, bez rzetelnej historii jako podstawy widzenia teraźniejszości. Kłopot w tym, że często człowiek przekonuje się o tym po szkodzie, po wielkich imperiach i totalitaryzmach, ale i po małych populistach i średnich pragmatykach. Jest jeszcze czas, by to zmienić, by wcześniej historia stała się ważnym elementem życia społecznego. Ale to zależy także od nas. Bo życie tylko w pięknym i wzniosłym świecie nauki rzekomo oderwanym od służby społeczeństwu - to ułuda. Chcemy czy nie, jesteśmy częścią tego społeczeństwa a wybieramy tylko - w którym kierunku z nim podążamy. Oby w racjonalnym.

poniedziałek, 11 października 2010

Zmarł Profesor Gerard Labuda

To wydaje się wręcz niewiarygodne. Badacz - legenda, historyk, który towarzyszył mi poprzez swoje publikacje całe naukowe życie. Którego nie tak dawno dane mi było poznać - odszedł. Uczestnicząc w pożegnaniu akademickim Profesora w auli UAM z jednej strony cieszyłem się, że w sposób niezwykle dostojny zdecydowano się uczcić Zmarłego. Z drugiej jednak strony - jak mało było tu młodych twarzy. Poza pracownikami naukowymi, doktorantami, niewielu było studentów. To prawda, że Gerard Labuda od lat nie był czynny jako pracownik dydaktyczny UAM, ale przecież dla mnie, choć nie byłem ani wychowankiem Jego, ani Jego uczelni - to był człowiek opoka. Można i trzeba było nie raz się nie zgadzać z jego tezami. Ba! Mógłbym powiedzieć, że lęk przed Jego autorytetem nie raz tłumił dyskusję i hamował niektóre kierunki badań (ale ta słabość tkwiła i tkwi w środowisku bardziej, niż w osobie Profesora). Jednak nie ulega wątpliwości, że to On był jednym z zasadniczych filarów racjonalnego myślenia o przeszłości w Polsce. Czy młodsi ode mnie, wcale przecież nie zwapniałego, już o tym zapomnieli? Może jednak rzecz się ma inaczej - dla młodszego pokolenia autorytet badacza niewiele dziś znaczy. I bądźmy szczerzy - sami na to zapracowaliśmy. I niełatwo będzie go odbudować. Ale nasze błędy nie powinny przekreślić faktu, że więksi od nas całym swoim życiem starali się budować to, z czego dzisiaj tak hojnie korzystamy: naszą ojczystą kulturę. I że pamięć o nich to jednocześńie pamięć o znaczeniu powołania, służby dla społeczeństwa - dla bliźnich bliskich i dalszych. Jeśli zaś o tej wartości zapomnimy - to niewiele po sobie zostawimy naszym dzieciom. Trochę zabawek, trochę egoizmów.
Na przekór więc pośpiechowi i nie do końca może szczerej zadumie żałobnej urzędników - pamiętajmy o Gerardzie Labudzie jako człowieku współtworzącym kulturę Polski - racjonalną, samoświadomą, ale otwartą na wszystko, co ważne i nowe, a płynące z zewnątrz.

Gorycz

W trakcie krótkiej dyskusji, jaką w Sejmie skwitowano skierowanie do komisji sejmowej rządowego programu zmiany Ustawy o Szkolnictwie Wyższym, paniMinister odpowiadała na komentarze i zapytania przedstawicieli klubów poselskich. Przedstawiciel klubu PiS (a nie jest to moja opcja polityczna!) słusznie zwrócił uwagę, że wiele zapisów ustawy jest nierealnych z prostego powodu - dramatycznie niskich wynagrodzeń podstawowych pracowników szkolnictwa wyższego. Na co pani Minister odpowiedziała: "Pan poseł Terlecki zwracał uwagę na brak zwiększenia środków finansowych. I to się również pojawiło w wystąpieniu pana posła Pałysa. Jest zwiększenie środków finansowych. Przewidujemy je na rzecz dotacji projakościowej i na pewno to dostaniemy. Natomiast cały czas funkcjonuje zapis, którego nie likwidujemy, że płace mają rosnąć w stosunku do średniej krajowej jak jeden, jeden, dwa, trzy. Ten przepis zostaje, nie likwidujemy go. Jeśli będzie wzrost gospodarczy, który przewidujemy także z ekspertami, to nie będzie przeszkód, żeby po wejściu w życie reformy było większe finansowanie uczelni wyższych, oczywiście z pewną dywersyfikacją: więcej środków dla najlepszych, ale takie było założenie tych reform i jest. Jeśli tylko będzie taka możliwość, na pewno razem z Wysoką Izbą będę walczyć o zwiększenie tego budżetu, który jest przewidziany na szkolnictwo wyższe." (s. 129).
Przypomnę, że średnia płaca w grudniu 2009 r. wynosiła 3652 zł. Zasadę, o której mówi pani Minister, wprowadziły ustalenia między związkami zawodowymi a ministerstwem w 2001 r. Zgodnie z nimi w 3 etapach miano osiągnąć wskazaną wysokość wynagrodzeń dla nienauczycieli : asystentów : adiunktów : profesorów jako 1:1:2:3 x średnia płaca krajowa. Etap pierwszy rozpoczął się w 2001 r., etap trzeci i ostatni w 2004 r. Pani Minister sugeruje, że wynagrodzenia mają rosnąć zgodnie z cytowanym wskaźnikiem Czyli już osiągnięto postulowany poziom, a jedynie należy dbać o to, by został on utrzymany.
Skąd więc tytułowa gorycz? Bo jeśli taka była myśl pani Minister, to jest to kłamstwo. We współkierowanym przeze mnie instytucie (kategoria A, czwarty w Polsce w swojej grupie jednostek jednorodnych) żaden adiunkt nie posiada pensji zasadniczej w wysokości 7300 zł, zaś żaden profesor 10,800 zł. Szczęśliwi są ci, którzy posiadają wynagrodzenie równe 50% tej wysokości.
Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że chodzi tu o górną wysokość tzw. widełek płacowych. Ba! Tylko że w ten sposób można będzie wszystko uchwalić, nawet 20.000 zł górnego progu wynagrodzenia zasadniczego. Którego nikt nie otrzyma i otrzymywał nie będzie. Zaś zasadą wprowadzanych od 2001 r. zmian miało być właśnie skrócenie dystansu między dolnymi i górnymi granicami widełek.
Słowa pani Minister warto umieścić w prostym kontekście realnych wynagrodzeń - adiunkt przeciętnie zarabia poniżej 800 euro miesięcznie, profesor niewiele więcej niż 1000 euro brutto - czyli netto około 20% mniej.
I jeśli pani Minister uważa, że to jest w porządku, że nie trzeba się o nic martwić, ewentualnie można podnieść wynagrodzenia - przepraszam: widełki! - o wskaźnik inflacji - to jak mamy uwierzyć w racjonalne podstawy wprowadzanych reform? Takie słowa skłaniaja mnie tylko do gorzkiej konstatacji, iż kolejny raz populizm (bo jak inaczej nazwać takie przedstawienie kwestii wynagrodzeń) i pragmatyzm (czyli 'załatwienie' kolejnej reformy w ramach reformatorskiej ofensywy rządu) mają wziąć górę nad interesem publicznym.

Wstyd!

środa, 6 października 2010

Konflikt jako źródło wiedzy

Niezwykle pouczające jest zainteresowanie mediewistyki ostatnich lat konfliktem. Idąc za refleksją socjologiczną nie tylko Gerd Althoff i jego szkoła, ale wielu badaczy związanych z nurtem anglosaskim (jak Geary czy Bisson, ale też Skandynawowie, w tym i Bagge, u nas chyba w największej mierze, choć w nieco innym kontekście, Przemysław Urbańczyk) upatruje w konflikcie bardzo istotnego źródła wiedzy o relacjach społecznych, funkcjonowaniu społeczności. To, czego dotyczy konflikt, a jeszcze bardziej: jak jest rozwiązywany, ma dostarczać nam wiedzy o więzach władzy - autorytetu - mechanizmach spajających wspólnotę. Konsekwencją obserwacji takiego funkcjonowania życia w VI-XII w. jest konstatacja, że przemoc jest stanem normalnym w średniowieczu, nie zaś czymś wyjątkowym (Geary). Osobiście nie jestem co do tego przekonany, intensywność emocji wyrażanych zazwyczaj przy okazji otwartego konfliktu wskazuje raczej na szczególny charakter tych zdarzeń. Z pewnością natomiast gotowość do udziału w konflikcie była elementem etosu rycerskiego - wojowniczego całego średniowiecza i chyba też czasów wczesnonowożytnych: ale gotowość, to nie to samo co stały konflikt.
Niemniej sama idea odmiennej funkcji konfliktu w średniowieczu i dziś jest niezmiernie inspirująca. Wówczas konflikt mógł łączyć, być przestrzenią komunikacji obserwowaną uważnie, z emocjami, ale jako element stały - w teorii - działań społecznych i dla wcale nie małej grupy pozbawiony jawnie negatywnych konotacji. Dziś powszechnie uważa się konflikt za zło, a osoby sądzące inaczej traktuje się jako kłopotliwy, burzący spokój społeczny margines.
I tak obserwacja przeszłości niesie dwie ciekawe informacje: zjawisko o wydawałoby się uniwersalnym znaczeniu i wartości etycznej (konflikt = znak negatywny), nie zawsze musiało takim być. Przeciwnie, mogło pełnić konstruktywne i powszechnie akcpetowane funkcje społeczne, w tym także w dziedzinie komunikacji. Po drugie więc - nie zawsze i dziś konflikt musi być odbierany tak samo w całym społeczeństwie, we wszystkich grupach społecznych, przez wszystkich członków jednej grupy społecznej. Różnorodność zastosowania konfliktu w relacjach społecznych zachęca do traktowania go z dystansem, bez emocji - przynajmniej bez takich, które zakłócają zdekodowanie komunikatu kryjącego się za gestami uczestników zdarzenia.
Szanujmy konflikty, choć raczej w badaniach, niż w uczestnictwie bezpośrednim, bo więcej mogą nam powiedzieć o rzeczywistości społecznej, niż uładzona powierzchnia pokojowej egzystencji. I uważajmy na uniwersalność znaczeń, fabuł, wątków... Bywa ona złudna.

piątek, 1 października 2010

Ocena parametryczna jednostek naukowych - i co dalej?

MNiSW opublikowało właśnie obowiązującą "listę rankingową" instytutów PAN i podstawowych jednostek organizacyjnych uczelni wyższych . Teoretycznie ocenia się tu potencjał naukowy jednostek - ale co to tak naprawdę znaczy? Mój rodzimy wydział (WNHiP UWr.) zajął wysokie miejsce w grupie nauk historycznych, przed odpowiednikami z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu czy Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Cóż to jednak oznacza? Kryteria oceny były przecież bardzo specyficzne - premiowano publikowanie w czasopismach z listy ministerialnej, ERIH i filadelfijskiej oraz publikacje anglojęzyczne. Przy tym za 3 artykuły w wiodącym - zdaniem MNiSW - czasopiśmie polskim otrzymuje się więcej punktów niż za monografie w języku angielskim, a ponad 2 razy więcej niż za monografię w języku polskim lub innym niż angielski. No właśnie, co zaś począć z badaczami od lat ściśle współpracującymi z kręgami naukowymi z Niemiec, Francji, Hiszpanii itd. Którzy publikują w językach tych krajów i są uznanymi tam specjalistami? Powinni zacząć pisać po angielsku? Czy walczyć o miejsce w czasopismach z list wskazanych przez ministerstwo ulgowo traktując dotychczasowe formy współpracy z kolegami spoza Polski? A przede wszystkim - czy uda się z pomocą tych kwestionariuszy zmierzyć jakość badań? Z pewnością nie, bo humanistyka, inaczej niż nauki ścisłe czy stosowane, potrzebuje czasu, by przetrawić nowsze teorie, wprowadzić je w szerszy obieg, sprawdzić ich aplikowalność do szczegółowych zagadnień. Nie ma też w polu zainteresowań MNiSW zagadnienia realnych, praktycznych zastosowań wiedzy historycznej - popularyzacji, kształtowania przez specjalistów wizerunku przeszłości. Owszem, wysoko ocenia się zastosowania praktyczne z zakresu biotechnologii, ale o humanistyce już się zapomina. Siłą rzeczy skazuje się badaczy na koncentrowania się na dyskusji w wąskim gronie specjalistów. Ci, którzy poza niego wychodzą zdaniem władz kierujących się ministerialnymi przepisami tracą czas i są piętnowani jako publikujący bez pożytku dla macierzystej instytucji.
Do tych wyników podchodzę więc z dystansem. Nie są one bez znaczenia - pokazują możliwości wejścia zespołów z poszczególnych jednostek w obręb europejskiego, w mniejszym stopniu już światowego, dyskursu naukowego. Ale to tylko możliwości. Brak uwzględnienia specyfiki humanistyki w przygotowaniu formularza oceny, nadmierne zaufania w moc ujednolicenia kryteriów dla całej nauki produkuje obraz niejasny i trudny do interpretacji.

Jeśli coś z tego wynika, to 1) łatwa do przewidzenia dominacja Warszawy w perspektywie MNiSW; 2) ale i szansa dla mniejszych środowisk naukowych - jak wrocławskie - na stworzenie silnych ośrodków poprzez branie udziału w sieciach badawczych grupujących polskie i zagraniczne jednostki. Dzięki temu niezależnie od oceny ministerialnej, choć ściśle uwzględniając jej kryteria, mamy szansę przekształcić nasz dyskurs ze skierowanego do wewnątrz, do polskiego środowiska, w skierowany na zewnątrz. A wbrew pozorom chętnych do słuchania nie brakuje. Częściej brakuje kontaktów z polskimi specjalistami, niż chęci współpracy.

Dopiero na takim, twardym fundamencie można budować niezależną od kolejnych ministrów pozycję naukową. Bez tego wiecznie skazani będziemy na padania na kolana przez kolejnymi dyrektywami ministerstwa i urzędnikami z Warszawy. A realnej korzyści ani dla nauki, ani dla społeczeństwa z tego nie będzie.

piątek, 24 września 2010

Przestrzeń wymusza pamięć historyczną

Starówka w Tallinie to raj dle mediewisty. Średniowiecze jest tu obecne na każdym kroku - przez mury miejskie, układ i szerokość ulic, piwnice, zaułki, o budynkach sakralnych nie wspominając. Przy tym świeżo odrestaurowane domy sprawiają wrażenie nierealnych, czystość i elegancja otoczenia (no, może z wyjątkiem weekendowych wieczorów) potęguje to odczucie. Ale też nie o realne średniowiecze tu chodzi, ale o specyficzną, nową jakość. Jej elementem jest zarówno "Medieval Shop", restauracja - piwiarnia "Olde Hansa" na rynku (w dawnym domu hanzy), jak i sieć straganów "Gurment Monk", które obsługują dziewczyny ubrane w "średniowieczne" stroje sprzedające prażone orzechy, migdały i gorące dania.
Przez dwa dni krążenia po uliczkach zastanawiałem się nad polityką historyczną Estonii. Przywiązanie do średniowiecza, ale nie tego związanego z miejscowymi, estońskimi korzeniami, lecz tego kupieckiego, hanzeatyckiego i rycersko-zakonnego, byłoby tu elementem dość oczywistym. Bo dawałoby szansę na odcięcie się od problematycznego spadku dziejów w cieniu Rosji. Konflikt o pomnik żołnierzy radzieckich ujawnił nie dawno przecież, jak niespokojny jest to rejon właśnie w kontekście tożsamości. Sęk jednak w tym, że akcentowanie tych związków z średniowieczem ma czysto merkantylne podstawy, jest wspólnym elementem zachowań gospodarczych zarówno obywateli estońskich nie związanych kulturowo z Rosją, jak i rosyjskojęzycznych mieszkańców. Ba!, matrioszka jako pamiątka z Estonii to jeden ze stałych elementów tutejszych sklepów niezależnie od języka sprzedawcy. A mimo to, akcentowanie i podkreślanie elementów zachodnioeuropejskiego średniowiecza we współczesnej tożsamości miasta jest równie stałe i niezmienne.
Z pewnością jest to odpowiedź na zapotrzebowanie rynku turystycznego i mądre wykorzystanie atutów, jakimi dysponuje Tallin. W końcu dla zamożnych turystów z Zachodu to ostatnie miasto na wschodnim krańcu Europy łacińskiej, jak powiedział holenderski kolega. To charakterystyczne, że przemieścił tym Finlandię bardziej na Zachód, niż jest w przestrzeni geograficznej. I równie charakterystyczne, że Tallin jest tradycyjnym miejscem spędzania weekendów dla Rosjan i Finów. Innych nacji wydaje się być tu zdecydowanie mniej, choć sporo jest wycieczek z Niemiec.
Ale gdyby chodziło tu tylko o użytek z przestrzeni, to na tej samej starówce, na Górnym Mieście jest wspaniała cerkiew mikołajewska, pięknie odrestaurowana i górująca nad miastem. Jest szereg klasycystycznych pałaców i kamienic żywo przypominających stylem gubernianlną architekturę Imperium. A mimo to akcent w całej otoczce turystycznej pada na średniowiecze. Jest to ewidentne dla turystów nie znających szerzej przeszłości kraju i skomplikowanych, współczesnych problemów tożsamościowo-narodowościowych. I co ciekawe, nie widać w tym wszystkim ingerencji państwa. Na równi zadbane są wszystkie zabytki, drogowskazy na równi informują o drodze do ratusza i do cerkwi.
Wydaje się, że ta fascynacja średniowieczem to efekt skomplikowanej syntezy zapotrzebowania społecznego na model tożsamości szeroko akceptowany w strefie kulturowej, do której się aspiruje (a Estonia jest przecież jednym z prymusów nowych krajów UE, od 1 stycznia 2011 przyjmuje euro jako swoją walutę), kształtu zastanej reprezentacyjnej przestrzeni miejskiej wymuszającej oswajanie przez zrozumienie, ale też dającej szansę na wykorzystanie gospodarcze po zaadaptowaniu w sposób zrozumiały dla odwiedzających o największym potencjale ekonomicznym.
Tak zdaje się przebiegać autentyczna polityka historyczna: społeczeństwo korzysta z przeszłości, wzmacnia dzięki niej swoje własne więzi społeczne kreując element dumy z przynależności do wspólnoty (i mniejszej, narodowej i większej, europejskiej), a wszystko to nabiera rozpędu dzięki rynkowi, czyli sile dziś najpotężniejszej dla ludzkich serc i umysłów. Jeśli starówkę Tallina potraktować jako poligon doświadczalny dla "polityk historycznych", to polscy politycy powinni się mocno zastanowić nad swoim - szczerze mówiąc w tym kontekście: dość prostackim - podejściem do korzystania z przeszłości w celach pro-społecznych.

wtorek, 21 września 2010

Ministerstwo nam chyba niezbyt ufa

Cichcem w nowej wersji ustawy o szkolnictwie wyżsyzm pojawiła się zmiana w stosunku do wersji wakacyjnej. W wersji przyjętej przez rząd w ramach procedury habilitacyjnej zakłada się, że decyzja komisji jest głosowana przez wybraną przez kandydata Radę Naukową (czyli radę instytutu lub wydziału). Jeśli deycyzja jest zgodna z decyzją komisji habilitacyjnej wyłonionej przez CK, to dobrze. Ale jeśli nie, to "W przypadku rozbieżności między opinią komisji habilitacyjnej a uchwałami rady jednostki organizacyjnej, Centralna Komisja, po przeprowadzeniu postępowania wyjaśniającego, może cofnąć
jednostce organizacyjnej uprawnienie do nadawania stopnia
naukowego doktora habilitowanego, jeśeli stwierdzi, że rozbieżność
jest nieuzasadniona.
” (art. 18, pkt. 12 zmiany Ustawy o stopniach i tytule naukowym)
Pięknie - kto odważy się w tej sytuacji mieć inne stanowisko niż komisja? Po co zatem w ogóle rady naukowe mają zabierać głos w tej sprawie? Cała reforma prowadzi do centralizacji nauki, ale ten zapis to już szczyt hipokryzji w kontekście stałego powtarzania, że reforma ma sprzyjać nauce.

poniedziałek, 20 września 2010

O regionach na gorąco czyli pożytki z różnorodności

W trakcie spotkania w ramach grantu CuRE (Cuius Regio. An analysis of the cohesive and disruptive forces destining the attachment of groups of persons to and the cohesion within regions as a historical phenomenon)przedstawiano nie tylko indywidualne projekty członków grantu - historyków średniowiecza i nowożytności z Czech, Holandii, Danii, Hiszpanii, Portugalii, Polski, Rumunii. Przede wszystkim swoje refleksje na temat tych projektów i samego celu grantu pod względem metodologii prezentowali historyk czasów najnowszych (Kristian Gerner), badacz spcjalizujący się w geografii regionalnej / społecznej (Kees Terlouw) i antropolog (Alexandra Bitusikowa). Bez dwóch zdań, taka procedura - choć może niekiedy męcząca dla zainteresowanych - jest niezwykle odświeżającym przeżyciem. Pozwala skonfrontować swoje spojrzenie na problem, utrwalone warsztatem historycznym, z uzupełniającym, ale czasami kwestionującym jego podstawy, poglądem badaczy równie zainteresowanych naszymi badaniami, ale oczekujących czegoś nieco innego.
Świetnie! Bo przecież założeniem pracy historyka powinno być dostarczenie odbiorcom możliwie pełnej wiedzy na interesujący nas temat - oczywiście, w racjonalnym zakresie naszej dziedziny. Ale tu sprzeczności nie ma. Przykładowo refleksja Keesa Terlouwa dotyczyła wielu sfer tożsamości jednostek zamieszkujących region - rzecz oczywista. Ale jak je mierzyć w historii? Jak na podstawie samych zachowań, analizy sieci powiązań (małżeńskich, ekonomicznych, politycznych, religijnych) formułować wnioski odnośnie siły poszczególnych więzi? I wreszcie - jaką odpowiedź, dynamiczną i przekraczającą sam opis zjawiska, udzielić na pytanie: jaki charakter miała świadomość regionalna - tożsamość regionalna - więź regionalna danej społeczności? Wielość powiązań domaga się tu wielkiej ostrożności w odniesieniu do przeszłości, zwłaszcza średniowiecza, gdy nasze dane często dotyczą elity. A ta przecież wcale nie musiała być głównym nośnikiem tożsamości lokalnej. Ważna obserwacja pani Brusikowej, też niby oczywista, że najczęściej istnieje korelacja między małą ruchliwością społeczną i rosnącym poczuciem przynależności regionalnej, a także między słabą tożsamością narodową - państwową i silną - regionalną. Wszystko to brzmi logicznie i daje się sprawdzić dziś, ale w odniesieniu do przeszłości konieczna jest wielka ostrożność. Państwo średniowieczne i wczesnonowożytne nader często było niemal niewidoczne dla osób spoza kręgu elity. Pozostawało obecne poprzez kilka symboli, często tylko przez pieniądz, niekoniecznie widocznych na codzień - zwłaszcza, gdy poborem podatku zajmował się pan ziemi. Co gorsza, jego obecność nie zwiastowała niczego dobrego - pobór do wojska, wojnę. Czy oznacza to, że wszędzie dominowała świadomość regionalna? A może inaczej - że automatycznie elity mogły posiadać świadomość państwową, a doły społeczne - regionalną? Nie byłaby to szczególnie nowatorska teza, tylko jaką ją sprawdzić w Europie Środkowej przed XIX w.? Samo to już jest wyzwaniem.
Równie ciekawym jest kłopot w odróżnieniu tożsamości państwowej lub narodowej od regionalnej. Bo jeśli cała Portugalia jest jednym regionem? A z drugiej strony regionem ma być Dolna Nadrenia z jednym państwem satnowym (Gerle) i mnóstwem luźno powiązanych terytoriów? Które niemal nigdy nie wystepowały razem i tylko analiza układu powiązań zdaje się wskazywać na istnienie jakiejś więzi? Tu znów ciekawe uwagi ze strony geografii społecznej i antropologii w projekcie holenderskim - o zerwaniu relacji między "regionem" a sztywno rozumianym terytorium. Dynamiczny, nie związany z dzisiejszym kształtem terytorialnym regionu zasięg - to niby banał, ale oznacza on znów położenie nacisku nie na wyznaczniki geograficzne, pozorne naturalne granice regionów, lecz świadomość, tożsamość mieszkańców.
Podsumowując - historia regionalna to historia wielu, nawzajem się przenikających poziomów świadomości mieszkańców. Rzecz niesłychanie dynamiczna, odstająca od statycznych opisów.
I pouczająca o wielkiej różnorodności ludzkich przywiązań, tożsamości jednostkowych i grupowych. Nic stałego w tej kwestii na dłuższą metę nie istnieje, o ile - i to ważne - nie jest utrwalane przez władzę i system administracyjny trwalszy niż pokolenie. Krótko mówiąc - w zmienności ludzkiego serca i umysłu tylko władza narzuca spokój i porządek :)

wtorek, 14 września 2010

Historia potrzebna biznesmenowi?

Przeglądając wywiad z profesorem Tazbirem z 2002 r. opublikowany w Sprawach Nauki (nota bene skandalicznie zredagowany! wstyd, skoro był i jest to oficjalny biuletyn MNiSW!) natrafiłem - wśród tradycyjnych wezwań do lepszego finansowania humanistyki - na takie zdanie: Twierdzę, że nigdy nie było tak dużego procentu profesorów w rządzie polskim i jednocześnie tak małego zainteresowania tego rządu sprawami nauki, w szczególności humanistyki. Bije się w dzwony, iż nasze wejście do UE może skończyć się zatraceniem świadomości narodowej. Badania nad polską historią, nad literatura polską trzeba prowadzić w kraju. Nikt nas w tym nie tylko nie zastąpi, ale i nie pomoże. No i racja, choć można się spierać, czy rzeczywiście w tych badaniach nikt nam nie pomoże. Odcięcie się od tego, co żywe w refleksji metodologicznej historyków - praktyków nie jest chyba dobrym pomysłem, a poznawanie jej, czytanie tego, co piszą inni - nie po to koniecznie, by to cytować i błyszczeć - to korzystanie z pomocy, wysiłku innych.
To jednak szczegół, a ważniejsze wydaje się inne pytanie - dlaczego rząd ma się troszczyć o poznawanie historii i literatury polskiej? Dalej profesor z jednej strony mówi, że Humanistyka nie może być traktowana w Polsce po macoszemu. Nauki społeczne, w tym i historia dostarczają określonej wiedzy również na użytek polityków, dyplomatów, biznesmenów. Zawsze twierdziłem, iż historię traktowano zawsze u nas w ostatnim dopiero rzędzie jako wiedzę o przeszłości. Właśnie jednym z tych ubocznych „potraktowań” historii było przeświadczenie, że uważano ją za rodzaj specjalnego weksla. Proszę zwrócić uwagę, iż pokutuje w Polsce przeświadczenie, że Zachód winien spłacić dług wdzięczności. A zaraz potem wskazuje, że to źle, iż historię wykorzystuje się instrumentalnie, jako narzędzie polityki. Ale dalej dodaje: Powinniśmy zwrócić uwagę świata na relacjonowanie polskiego wkładu w dzieje europejskiej i światowej cywilizacji. My, Polacy, jesteśmy odpowiedzialni za stan wiedzy historycznej o Polsce wśród innych narodów. O pozycję Polski musimy zabiegać umiejętnością przedstawienia faktów. Czyli jednak jak najbardziej utylitarne wykorzystanie historii? Polityka historyczna już była za rogiem.
To specyficzne pomieszanie wątków i argumentów nie wydaje mi się szczególną cechą tego wywiadu. To raczej brak szerszej świadomości po co członkom społeczeństwa potrzebna jest wiedza historyczna - i to ta szeroko rozumiana, zarówno z historii politycznej, społecznej, kultury, jak i sztuki i literatury. Można spierać się, czy wiemy to my sami, jako historycy-praktycy, ale już z pewnością nie potrafimy tego przekazać dalej. Edwin Benedyk w artykule w Polityce pisze o elitarności polskiej kultury - braku uczestnictwa w niej zdecydowanej większości społeczeństwa. Które skutkuje brakiem innowacyjności i zagraża rozwojowi - także gospodarczemu - kraju. Jednak by kultura mogła pełnić swą prorozwojową funkcję, sama musi istnieć i się rozwijać, do czego potrzebne są pieniądze. Dlatego po ubiegłorocznym Kongresie Kultury Polskiej powstał ruch społeczny Obywatele Kultury, domagający się zwiększenia nakładów państwa na kulturę do wysokości 1 proc. budżetu. To minimum pozwalające zarówno na umiarkowany rozwój, jak i zachowanie dziedzictwa. Tak długo jednak, jak kultura będzie w Polsce przegrywać z wieprzowiną, stadionami i dziurą budżetową, nie ma szansy ani na jej pełny rozwój, ani na powstanie nowoczesnej, konkurencyjnej gospodarki.
Tylko temu przyklasnąć, to kolejny artykuł w którym w końcu dostrzega się konieczność zrównoważenia rozwoju społecznego. Tyle, że jako środek zaradczy proponuje się zwiększenie nakładów na kulturę (nowe muzea itd.) oraz na kształcenie z zakresu kultury. Ale nowe filmy, muzea, rzeźby i obrazy nie zapewnią same z siebie udziału społeczeństwa w kulturze. Bez wiedzy o tym, jak je czytać, jak rozumieć, co przekazują i komu - bez oswojenia świata nie sposób mówić o uczestnictwie w kulturze. I w tym też bardziej niż w czymkolwiek innym widać sens poznawania historii - każdej jej dziedziny i to nie w wersji hard - naukowej, ale popularnej. Historia pomaga zrozumieć otaczającą nasz rzeczywistość kultury, wytworów człowieka. Pozwala nam odnaleźć siebie w zmienności i stałości tego świata. Porozumieć się z innymi. Stać się częścią społeczeństwa o korzeniach przekraczających to, co doraźne i ulotne. Taki widzę sens historii. Nie tylko dla specjalistów i nie tylko w ustach polityków.

wtorek, 7 września 2010

Państwo i władza centralna czyli o czym dziś marzymy

Od kiedy można mówić o funkcjonowaniu w średniowiecznej Europie państw i władzy centralnej? Samo postawienie pytania prowokuje wiele wątpliwości związanych z adekwatnością użytych terminów, ale użyłem ich w pełni świadomie. Od lat toczy się w mediewistyce dyskusja o naturze państwa wczesnośredniowiecznego, a obecnie sięga ona coraz częściej po pełne średniowiecze. Zdaniem coraz większej liczby badaczy władza centralna i instytucja państwa właściwie nie istniały do XII-XIII w. od momentu upadku Imperium. Mamy raczej do czynienia z wykonywaniem uprawnień władczych, siecią osobistych zależności o zróżnicowanym charakterze, nie mających charakteru prawnego w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Jednym słowem nie ma stabilnych ram prawnych władzy nad krajem, jej centralizacji, podporządkowanego jej aparatu administracyjnego. A tym samym nie ma państwa, a jedynie mniej lub bardziej luźny zespół władztw zarządzanych przez panów feudalnych, wzajemnie od siebie zależnych. Ten model ma przechodzić głęboki kryzys w XII w., co doprowadzi do wyłonienia się scentralizowanych monarchii, których funkcjonowanie zostanie oparte o prawo rzymskie, a których dziedzicami są dzisiejsze państwa europejskie. Taki punkt widzenia wydaje się dominować zwłaszcza w mediewistyce amerykańskiej (por. np. ostatni zbiór artykułów T.N. Bissona o kryzysie wieku XII - The Crisis of the Twelfth Century: Power, Lordship, and the Origins of European Government), ale ma on swoją długą tradycję także w Europie.

Ten wątek w dyskusji mediewistów może być jednak bardzo ciekawy nie tylko dla specjalistów. Na plan pierwszy wysuwa bowiem problemy, które dla współczesnych miały kompletnie inny wymiar. Władza cesarza jako zwierzchnika książąt Rzeszy i wszystkich ludów ją zamieszkujących w X-XI w. wydaje się być zjawiskiem dość oczywistym i niekwestionowanym. I co ważne, można było kwestionować przymioty konkretnego monarchy, ale nie sam autorytet systemu władzy. Cesarz władał cesarstwem. Całym, choć w zupełnie odmienny sposób, niż dziś czyni to zwierzchnik rządu poprzez sieć urzędów. Czy jednak brak zorganizowanej sieci administracyjnej i jasnych podstaw prawnych oznacza, że społeczeństwo nie miało poczucia bycia jednością podporządkowaną jednemu ośrodkowi władzy? Błędem byłoby mówić w imieniu wszystkich, ale przynajmniej dla wielu było oczywiste, że władca był jeden. Zaś wielość władców o równych kompetencjach była przyczyną niepokojów i rozchwiania, które należało zażegnać.

Pomijam tu kwestię formowania się tożsamości terytorialnej i związanej z tym dzisiejszej oceny jedności władzy nad jednym terytorium (rozpadanie się monarchii i księstw na mniejsze twory nie musiało oznaczać sprzeczności z poczuciem poddanych podlegania jednej władzy centralnej - aż do momentu wytworzenia trwałych więzi obejmujących jedną całość terytorialną niezależnie od zmian na tronie). Istotniejszy jest problem perspektywy - szukając w przeszłości genezy współczesności łatwo poddać się "tyranii konstruktu", by wbrew może autorce przywołać artykuł Rees Davies (The Medieval State: The Tyranny of a Construct?, Journal of Historical Sociology, 2003). Owa tyrania nie dotyczy jednak koncepcji średniowiecznego państwa, ale współczesnych oczekiwań wobec państwa w ogóle. Dla elit wczesnego średniowiecza państwo to przecież bardziej rodzina, z władcą jako ojcem - czasami surowym - ale nie zmienia to faktu, że była to pewna jedność zawsze odwołująca się do przeszłości. Może i nijak się miała do naszych oczekiwań wobec tego, czym powinno być państwo. Ale te oczekiwania więcej mówią o nas, niż o przeszłości. W tym sensie możemy się nauczyć czegoś z historii - wielości możliwych rozwiązań bez dominacji jednego modelu. Ale też wspólnoty ludzkich potrzeb wyraźnie z tego przebijających. Potrzeb zaspokajanych zgodnie z niepowtarzalną sytuacją kulturową, społeczną, gospodarczą, wreszcie - polityczną.

Czy istniało państwo i władza w Europie przed czasem jurystów i upowszechnieniem prawa rzymskiego w wersji justyniańskiej - moim zdaniem jak najbardziej. Ale państwo funkcjonowało bardziej jako wspólnota ludzka połączona uznaniem autorytetu - czasami kreowanego przemocą, bez wątpienia, ale nie tak często, jak sugeruje cytowany Bisson - niż jako maszyna rządzona prawem i urzędnikami. Jak to jest dzisiaj.

niedziela, 5 września 2010

Historia zbyt ważna, by zostawić ją historykom

Klaus Bachman, pracownik Instytutu Politologii UWr. pisze w swoim felietonie w Gazecie Wyborczej Ja apeluję: Obywatele, politycy, dziennikarze - historia to zbyt poważna sprawa, aby ją zostawić tylko historykom! Interpretacja przeszłości, oceny wydarzeń i postaci historycznych dotyczą nas wszystkich, tak samo jak podatki, ceny biletów tramwajowych i prognoza pogody. Spory o przeszłości nie mówią wiele o przeszłości - one mówią coś o nas, o naszych wartościach, o podziałach w społeczeństwie.
Specyficzną precyzję wypowiedzi pana Bachmana składam na karb pośpiechu i pisania w nie ojczystym języku. Bo z tekstu wynika jednoznacznie, że to nie historia jest zbyt ważna, by ją zostawić historykom, tylko intepretacje i ocena wydarzeń historycznych. To brzmi nieco sensowniej, ale... spójrzmy na taką wypowiedź: Fizyka jest zbyt ważna, by zostawić ją fizykom. Dotyczy nas wszystkich. Interpretację zjawisk fizycznych trzeba więc złożyć w ręce szerokiej publiczności. I pójdźmy dalej - zachowywać się tak, jakby każda interpretacja była równo warta. Zechcemy na tej podstawie budować lodówki i komputery? Jakoś wątpię. Historia jest zbyt poważna, by oddawać ją w ręce politologów - to na pewno, tak samo jak biologów, ekspedientów, księgowych, motorniczych i milionów innych osób, które nie znają kontekstu faktu, który ich interesuje, i źródła pochodzenia informacji o nim. Spierać się o ocenę faktów - o, to zupełnie inna rzecz. Każdy może inaczej oceniać deszcz i zjawisko "Solidarności", ale kiepsko wyjdziemy, jeśli zaczniemy budować elektrownie atomowe na podstawie równo ważnych głosów publiczności o naturze cząstek elementarnych. Podobnie, jeśli o historii będziemy z zacietrzewieniem mówić nie znając realiów. Które, chcąc nie chcąc, powinien do dyskursu wprowadzić historyk.
Zatem historia powinna pozostać w rękach historyka, ale ten powinien ją jak najlepiej przekazać głowom chętnych odbiorców. I ci mogą na tej podstawie i z odwołaniem do tego konstruować swe dyskusje.

A to już chyba z oratorskiego rozpędu zostało dodane: O wydarzeniach i postaciach, których oceny "zostawiono historykom" możemy dyskutować tylko we własnym gronie. O Powstaniu Styczniowym, o Bolesławie Chrobrym, o Kazimierzu Wielkim nikt nie dyskutuje w prasie. a kiedy zaczynamy o tym mówić na lekcjach historii i na wykładach, słuchacze zasypiają. No to przykłady niezbyt szczęśliwe - powstanie styczniowe wraca przy każdej dyskusji o ofierze narodowej, Bolesław Chrobry - w sporach o imperialnych zapędach Polakow, Kazimierz Wielki o wysiłku modernizacyjnym. To zjawiska - ikony polskiego dyskursu kulturowego. A jeśli studenci i uczniowie zasypiają, to albo prowadzący kiepski, albo studenci nie na miejscu. I tylko tyle z tego wynika.

sobota, 4 września 2010

Czy naukowcy chcą reform?

Znów "Polityka", tym razem artykuł o nepotyźmie w nauce, wśród prawników i we władzach samorządowych. Przypomnę, że w projekcie nowej ustawy o szkolnictwie wyższym znajduje się zakaz zajmowania stanowiska bezpośredniego przełożonego przez bezpośredniego krewnego podwładnego. Pomijam tu dyskusję nad sensownością zapisu, ale jakże symptomatycznie w tym kontekście brzmi zdanie prof. Jerzego Regulskiego: Żadna elita nie jest zdolna do przeprowadzenia reformy, bo zmiany są dla niej zagrożeniem. To dotyczy również elity naukowej. A polskie środowisko naukowe musi się otworzyć i zrozumieć, że bez głębokiej reformy grozi mu katastrofa.
Podobny sens mają zdanie powtarzane już bodaj od roku w - w moim odczuciu przynajmniej - pozorowanej dyskusji o stanie nauki polskiej i jej reformowaniu. W artykułach prasowych i wypowiedziach w mass mediach dominuje przekonanie, że nauka polska już się zapadła i bez narzuconych jej przez władzę zewnętrzną reform nie podniesie się i nie będzie dobrze służyć społeczeństwu. Tyle, że większość analiz stanu nauki polskiej dotyczą w głównej mierze a) relacji między wykształceniem a perspektywami zawodowymi absolwentów szkół wyższych; b) obecności polskich uczelni, badaczy i ich dorobku w rankingach światowych. Wiele by mówić o adekwatności metod badawczych przyjętych przy tego typu badaniach i związku celów z poziomem refleksji naukowej. Bo jaki sens ma mierzenie tą samą miarą jakości pracy fizyka kwantowego, biotechnologia, filologa jednego z języków (kultur) ruskich i historyka? Jaki sens ma wpatrywanie się w rankingi, których metodologia zawęża pole analiz do nauk ścisłych i nauk o ziemi (np tzw. ranking szanghajski), bądź skupia się na wyliczaniu obecności publikacji w czasopismach na listach zdominowanych przez anglojęzyczne periodyki? Co ma począć biedny filolog lub specjalista z dziedziny historii Gruzji, jeśli publikują głównie książki i to w językach swoich specjalności badawczych? Ba!, ministerstwo filologa potraktuje ulgowo jako tworzącego w języku podstawowym swej dziedziny, ale już historyk powinien publikować tylko po angielsku (wszystkie inne języki są tak samo podrzędne jak polski dla ankiety dorobku w zakresie nauk humanistycznych opracowanej przez MNiSW). Taka procedura przyniesie tylko tyle, że 1) w rankingach polskie uczelnia wypadną słabo, bo brane pod uwagę dziedziny wymagają ogromnych i wieloletnich nakładów finansowych. Których nasz kraj skąpił i skąpi. Ale nic nie mówi o stanie nauki jako takiej; 2) wskaże, że humaniści publikują mniej w uznanych czasopismach, niż ich koledzy z Anglii, Niemiec, Francji - bo ich czasopism jest więcej na listach i tylko tyle. Czy jest to jednak oznaka słabości nauki? Co najwyżej słabości marketingu naukowego.
Czy zatem wątpię w potrzeby zmian i uważam je za niepotrzebne, de facto potwierdzając tym sąd prof. Regulskiego. W żadnym wypadku. Dotychczasowy system funkcjonowaia nauki w żaden sposób nie zachęca do aktywności, a w dodatku obrósł w cały szereg wypaczeń natury obyczajowej (jak wspomniany już nepotyzm, czy tzw. "kolesiostwo"). Zmiany są konieczne i wielu z moich kolegów jest o tym przekonanych. Ale zmiany przemyślane, jeśli już nawet nie przedyskutowane - bo tzw. konsultacje społeczne przy interesującym ustawodawstwie miał dość nijaki przebieg. Dostrzegające wielowymiarowość nauki i określające precyzyjnie priorytety polityki naukowej rządów w zgodzie z długofalowym interesem narodu. Wreszcie realnie wspierające najaktywniejszych badaczy. W planach pani minister o żadnym z tych elementów nie ma mowy. Nic więc dziwnego, że budzą niepokój. Co bowiem znaczy w naszych realiach zmiana ścieżki kariery naukowej według nowych zasad? Pozostawienie habilitacji, przy czym o wynikach procedur decydować będzie nie dość liczne grono rad naukowych, przed którymi odbywał się przewód, lecz kilku ekspertów tworzących komisję. I nie widzących na oczy habilitanta. W zakresie procedury przyznawania tytułu profesora - odkładanie jej na wiele, wiele lat po habilitacji i mnożenie warunków mających bardzo prezentystyczne uzasadnienie. Jak inaczej zrozumieć wymóg wypromowania 3 doktorantów? Czy oznacza to stopniową likwidację kadry profesorskiej w astronomii i innych elitarnych kierunkach? Po co pojawia się wymóg pozyskiwania środków finansowych na badania jako element oceny kandydata do tytułu profesora? Żeby zdopingować polskich naukowców do walki o granty europejskie, bo dziś zbyt mało pieniędzy z europejskiej centrali zasila polską naukę? Nawet, jeśli dla badanego problemu przez daną osobę pozyskanie takiego grantu nie jest potrzebne? Obserwacja tej "choroby grantowej" poza granicami naszego kraju niczego dobrego nie wróży - dziesiątki programów powoływane są do życia by wyciągnąć pieniądze z portfela europodatnika, dokładnie tak, jak ma to miejsce w przypadku realiów polskich. Relacja między nakładami a wynikami, ich uzsadnieniem społecznym jest mówiąc oględnie dyskusyjna. A przy tym wszystkim jedno pozostaje nie zmienione - środki na wynagrodzenia i sposób kreowania wynagrodzeń. Pani minister i jej doradcy zżymają się na wieloetatowość pracowników nauki, ale nie dostrzegają, lub dostrzegać nie chcą, że wielu z nich ma rodziny i stara się je utrzymać. Mając do wyboru stałą troskę o związanie końca z końcem przed końcem miesiąca wszyscy wybierają poszukiwanie drugiego i trzeciego etatu. Bez realnego bodźca finansowego dla tych, którzy chcą pracować naukowo, choroba nadmiaru dydaktyki na wielu etatach realnie ograniczy produktywność i oryginalność osiągnięć polskich naukowców.
MNiSW chce reformy i zorientowanych na konkurencyjność i wydajność zmian w systemie nauki i szkolnictwa wyższego. Chwała mu za to, bo to więcej, niż chciały poprzednie ekipy. I z pewnością spotkałoby się to z uznaniem wielu osób, gdyby nie arogancja w przeprowadzaniu tej operacji na niejednorodnym i wrażliwym ciele. Naukę można bowiem zmieniać i reformować jako strukturę jedną decyzją ustawodawcy i szeregiem zarządzeń ministra, ale szkody wyrządzone dorobkowi intelektualnemu Polski będzie można ocenić dopiero po wielu, wielu latach. Zatem reformy - tak, jak najbardziej. Ale przemyślane i logicznie, a nie życzeniowo zmierzające do osiągnięcia celów wskazywanych w preambułach do tych zmian.

piątek, 3 września 2010

Informatyzacja bez kultury, nauka bez humanistyki czyli świat bez ikry

Edwin Benedyk komentując w "Polityce" wyniki badań nad wpływem upowszechnienia przez państwo dostępu do komputerów i internetu wśród dzieci z najuboższych rodzin (Rumunia i USA): Jeśli więc ktokolwiek myśli poważnie o powszechnej informatyzacji i walce z cyfrowym wykluczeniem, powinien ją rozpocząć od promocji czytelnictwa. Społeczeństwo informacyjne zaczyna się od książki, a na komputerze kończy – nie na odwrót. Skąd ten wniosek? Bo okazało się, że dzieci, które otrzymały od państwa komputer (Rumunia) lub komputer z dostępem do internetu (USA) wcale nie poprawiły swoich wyników w nauce szkolnej. Przeciwnie, u większości znacząco się one pogorszyły. U większości, bowiem poprawiły się u tych spośród posiadaczy komputerów, którzy wcześniej i jednocześnie z posiadaniem dostępu do narzędzi informatycznych czytali książki. Dlaczego tak się dzieje? Benedyk podążając za autorami raportu amerykańskiego wskazuje na niski kapitał kulturowy domów bez książek - rodzice nie potrafią wskazać zastosowanie komptera, dziecko zaś korzysta instynktownie z najłatwiejszego - to jest do gier. I nie widzi innego zastosowania dla czegoś, co staje się nową zabawką - tyle, że bardziej absorbującą i wciągającą w świat nierealny. Felietonista pisze więc: Dla osób wychowanych w kulturze humanistycznej, polegającej na czerpaniu przyjemności z lektury i tekstu, komputer w oczywisty sposób kontynuuje tradycję zapoczątkowaną przez wynalazek pisma i pogłębioną wynalazkiem druku. Dla osób wychowanych w domach bez książek komputer staje się oczywistą kontynuacją tradycji obrazkowej kultury masowej, związanej z wynalezieniem telewizji.
To jednak chyba tylko część dość brutalnej prawdy: czytanie książek to tylko symptom uczestnictwa w "kulturze humanistycznej". Na czym ona jednak polega? Ano na otwartości, na ciekawości innego i na próbach wysłuchania tego innego, zrozumienia go, a w przyszłości twórczego wykorzystania uzyskanej wiedzy. Nie przypadkiem nauki europejskie, w tym ścisłe, wywodzi się z filozofii - nauki jakby nie było humanistycznej. To greckie umiłowanie mądrości, w sensie chęci zrozumienia otaczającego świata, popychało to opisu przyrody, do tworzenia abstrakcyjnych modeli matematycznych pomagających rozstrzygać praktyczne problemy ze zjawiskami naturalnymi. Ciekawość jest cechą ludzką, ale też by z niej korzystać warto poznawać nie tylko to, co już poznano lub czego jeszcze nie zrozumiano, ale też dlaczego tak a nie inaczej poznawano, poznajemy, poznawać będziemy. Z ciekawości różnych punktów widzenia, różnych sposobów rozumienia świata rodzi się umiejętność wieloczynnikowej analizy, uwzględniania wielu zmiennych i szacowania wpływu tej różnorodności na wynik, jaki dla danego procesu możemy otrzymać, ale też świadomość, że wiele z tych zmiennych umyka obserwatorowi. Że trzeba stale szukać i zadawać pytania, bo tam, gdzie pojawia się "czynnik ludzki" pojawia się też wolna wola. A ta może przybierać kształty zgoła zdumiewające. Jej wpływ możliwy jest do oszacowania tylko w części, ale bez znajomości historii, psychologii, w części bazującej na nich socjologii - nie ma takiej możliwości w ogóle.

Czytanie książki to oznaka ciekawości świata innego, niż ten narzucany przez najbliższe otoczenie. To znak rebelii, wyjścia poza ograniczenia domu, wychowania, szkoły, pracy. I komputer wtedy staje się przydatny i cenny, jeśli tę ciekawość wspomaga, rozwija umiejętność analitycznego myślenia niezbędną do zaspokojenia ciekawości zrodzonej z lektury. Wniosek znów niby banalny - społeczeństwo zbudowane w oparciu o absolwentów kierunków inżynieryjnych i ścisłych, nie posiadających bodaj podstawowych nawyków czerpania z kultury humanistycznej nie będzie ani mądre, ani piękne - ani twórcze. Konieczna jest równowaga - ale to już wymaga przełamania myślenia o kształceniu. Także nas samych, ale przede wszystkim wszystkich opiniotwórczych czynników wierzących w jedynie zbawienny model społeczności matematyczno-fizyczno-biotechnologicznej.

A do tego wszystkiego trzeba dodać rzecz nie bagatelną - troskę o język komunikacji. Humanistyka jest nauką wyjątkowo wrażliwą na kwestie językowe, dziś nie tylko jednak w sensie piękna narracji. Liczy się precyzja, adekwatność wyrażania myśli, przy czym forma komunikatu też pozostaje istotna, pozwala bowiem dotrzeć do czytelnika, wyjść ku niemu z komunikatem zrozumiałym. I tak jak z ciekawością, tak i z komunikacją - humanistyka na gruncie praktycznym dociera do wielości kodów używanych przez ludzi mówiących tym samym językiem, często w tej samej miejscowości, a nawet rodzinie. I ta praktyczna znajomość skomplikowanych uwarunkowań ludzkiej komunikacji znów jest kluczem ku nowemu światu: szacunku dla Innych, ale i możliwości ich lepszego zrozumienia. Bez tego szacunku i tego poznawczego wysiłku pozostaniemy sami wśród obcych. A obcy i niezrozumiały - to wróg.

Żeby tworzyć, trzeba być ciekawym, trzeba szukać - ale trzeba też chcieć zrozumieć człowieka, jego aktywność, jego ograniczenia, sposób, w jaki się komunikuje. Bez rozbudzania u dzieci i młodzieży ciekawości i szacunku dla innego człowieka nie damy rady zbudować niczego innego oprócz społeczeństwa dość nudnych i znudzonych hedonistów. Wcale nie kreatywnych i chyba nie dbających ani o to, czy ktoś zrozumie ich, ani o to, czy oni zrozumieją samych siebie...

wtorek, 31 sierpnia 2010

Historycy bez społeczeństwa?

Niewesołe myśli mnie naszły, gdy przeglądałem relacje z wczorajszych uroczystości rocznicowych wydarzeń sierpniowych. Mniejsza już o zachowanie uczestników, jakby nie było miało ono swój specyficzny, związkowy klimat emocjonalny (żeby było jasne - mi kompletnie obcy, ale dla takiego miejsca zrozumiały). Ważniejsze wydaje mi się kompletne oderwanie dzisiejszej dyskusji nad Sierpniem i decyzjami, przekonaniami uczestników wydarzeń od realiów tamtych czasów. Jeśli już próbuje się wprowadzać jakieś informacje o realiach, to ograniczają się one do suchych faktów, rodzaju wyliczanki - kto kogo sprawdzi. Oczywiście, samo zmienianie faktów jest godne napiętnowania. Ale równie ważna jest ostrożność w ich interpretacji, odczytywaniu i przywoływaniu. Jak osobom nie znającym realiów tamtych czasów - już nie mówiąc o pamiętaniu - można wytłumaczyć, że chęć kompromisu w dyskusji z władzą była wyrazem realistycznego - jak się wówczas wydawąło - spojrzenia. Realistycznego, bo opartego o doświadczenia ofiar demonstracji 1970 i 1976 oraz stałych represji wobec opozycji z drugiej połowy lat 70. Nie ma sensu dowodzić sobie, kto był odważniejszy, warto się zapytać - dlaczego tak a nie inaczej kształtowano ruch obywatelski? Czy wielki sukces, jakim było upowszechnienie go nie wynikał właśnie z uwzględnienia realiów i wykorzystania ich do upowszechnienia idei demokratycznych? A skłonność do negocjacji, do wspierania siebie i nie odrzucania nikogo - czy nie umożliwiło spopularyzowania Solidarności i wzmocnienia jej oddziaływania społęcznego. A w rezultacie dała szansę na wyjście opozycji intelektualistów do społeczeństwa i pomoc w przekształceniu żądań ekonomicznych robotników w walkę polityczno-społeczną?

Ja wiem, że to wszystko banały. Ale historycy powtarzają te banały od lat - i nic. Ba! Sami angażują się w dyskusje polityczne szermując przykładami bez kontekstu społecznego i kulturowego tych czasów. Jeśli zabraknie nam odwagi i odpowiedzialności by głos zabierać w takich sprawach - to po co jesteśmy potrzebni? Po co brudzimy papier atramentem?

niedziela, 29 sierpnia 2010

Lekcja praktyczna zacierania pamięci

Właśnie przeczytałem wypowiedzi lidera naszej polskiej Lewicy, pana Grzegorza Napieralskiego. Otóż dziwi się on: "Nie wiem też, dlaczego tak wielkie publiczne pieniądze są przeznaczane na uroczystości związane z "Solidarnością". Dlaczego rząd nie dba o inne centrale związkowe? Dlaczego nie wspiera się dobrych projektów i rocznic np. OPZZ".

Wczoraj z kolei Bogdan Lis apelował o większe zaangażowanie, także finansowe, rządu w organizację obchodów rocznicy powstania Solidarności: "Nie ma żadnych obchodów 30-lecia. Są tylko jakieś, takie trochę zaściankowe, działania. Przecież Sejm uznał ten dzień za święto państwowe i w związku z tym struktury państwowe czy samorządowe mają obowiązek zająć się organizacją obchodów".

Najmniej ważna jest  finansowa strona sporu - rząd daje czy nie daje pieniędzy na obchody. Ciekawsze jest z jednej strony pytanie Napieralskiego, które - znając wydarzenia z lat 1980-1982 - należałoby chyba odczytać tak: dlaczego rząd chce upamiętnić rocznicę demokratycznego zrywu Polaków, a nie chce finansować rocznic organizacji aktywnie działającej wspólnie z autorytarnym rządem PRL na rzecz stłumienia tego ruchu? Ale autor tej wypowiedzi nie odczuwał chyba dyskomfortu tego pytania, zrównywania tych, którzy ponosili ofiary i narażali życie i zdrowie z tymi, którzy wybierali drogę współpracy z rządem tłumiącym dążenia wolnościowe. Może być to zabieg świadomy, jako element jednania politycznego poparcia tych, w których PRL jest czasem pięknej młodości. Bardziej chyba jest jednak świadectwem zamazywania pamięci na rzecz teraźniejszości. Stąd akcentowanie współczesnego zaangażowania politycznego Solidarności.

I tu zmierzam ku drugiej wypowiedzi i drugiej stronie sporu: dlaczego rząd i władze samorządowe nie anagżują się w obchody. Pomijam już fakt, że angażują się, choć dla wielu może nie wystarczająco. Sęk w tym, że tu mylone są dwie kategorie bytów: wydarzeń - znaków z przeszłości i współczesnych elementów życia społeczno-politycznego. Publiczne i samorządowe pieniądze w tym przypadku powinno się przeznaczać nie tyle na obchody 30-lecia powstania związku Solidarność. To rocznica wewnętrzna instytucji, której życie dziś jest czymś zupełnie innym, niż było w latach 80. Natomiast uważam, tak zresztą, jak pisałem wcześniej, że powinno i trzeba się angażować w utrwalanie rzetelnej pamięci Wydarzeń Sierpniowych, a później stanu wojennego. Te zjawiska są bowiem trwałym elementem dziedzictw narodowego - obrazami utrwalającymi i przekazującymi wartości ważne dla naszego narodu. Natomiast związek Solidarność ma swoją teraźniejszość, swoje uwikłania i problemy.

Mylenie tych dwóch perspektyw łatwo prowadzi do takiego właśnie - dość ordynarnego - manipulowania pamięcią, jakie proponuje pan Napieralski. Ale żeby mieć świadomość samego istnienia tego zróżnicowania, trzeba też umieć zdystansować się od teraźniejszości i myśleć zarówno o przeszłości, jak i przyszłości - społeczeństwie formowanym przez wartości, jakie dziś utrwalamy.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Transformacja pamięci

W Gazecie Wyborczej, dodatek wrocławski, ciekawy wywiad z Ewą Skrzywanek, nauczycielem historii i metodykiem z Wrocławskiego Centrum Doskonalenia Nauczycieli dotyczący rozpraszania i przekształcania pamięci o ruchu obywatelskiego oporu, jakim była Solidarność, i roli Wrocławia w tym zakresie.

Streszczając: pamięć o szczególnej roli środowiska wrocławskiego, o roli Wrocławia jako "twierdzy Solidarności", ba!, o tym, czym była Solidarność jako ruch społeczny zanika wśród młodzieży. Powód - przeznaczenie w całym cyklu nauczania podstawowego i gminazjalno-licealnego zaledwie kilku godzin na historię najnowszą Polski.
Co w tym złego? Po co dzieci mają się uczyć o kolejkach, kartkach, wszechobecnej szarości i poczuciu beznadziei? Po co do znudzenia powtarzać kombatanckie historie? No tak, jeszcze nie tak dawno stanowiły one sedno "polityki historycznej" ośmieszając samą ideę koturnowym podejściem do zagadnienia. Ale jest też druga strona tej sytuacji: zapomnienie o realiach pozostawia symbole oddziaływujące na emocje w rękach manipulatorów, opowiadaczy przekształcających minioną rzeczywistość tak, by odpowiadała ich wizji teraźniejszości. Pomińmy na chwilę całą dyskusję o istnieniu przeszłości i obiektywności w pracy historyka i zastanówmy się nad tym, jak przekazać naszej młodzieży ideę współpracy w obrębie społeczeństwa demokratycznego? Tolerancji dla zróżnicowanych postaw nie wykluczającej wspólnego występowania w imię najważniejszych dla wspólnoty wartości? Bez takiej edukacji, bez przyswojenia przez mieszkańców kraju, że są współobywatelami wspierającymi się nawzajem, nawet najlepszy system gospodarczy nie zapewni pomyślności wspólnocie. A akurat dzieje Solidarności i schyłku PRL-u - te nie zafałszowane, mówiące nie tylko o walce, ale i o sennych wsiach zajętych żniwami i małomiasteczkowych klimatach zadowolenia ze zmian cywilizacyjnych lat 70. - są świetną drogą do kształtowania postaw obywatelskich.
Tymczasem ilość zajęć z historii dla wszystkich uczniów jest drastycznie ograniczana w nowej podstawie programowej. Zapewne zawiniliśmy w tym i my, zawodowi historycy nie dość głośno przeciw temu protestując, i nauczyciele nie dość aktywnie i nowatorsko podchodząc do nauczania historii. Ale wciąż jest czas by to zmienić, by pokazać, że historia jako racjonalna pamięć są dla naszego społeczeństwa niezbędne. A zawłaszczenie przeszłości przez emocje daje zawsze fatalne wyniki - przykładów nawet dziś w Polsce daleko szukać nie trzeba.

środa, 25 sierpnia 2010

Autorytet władzy

Susan Reynolds w jednym z artykułów dotyczących władzy w państwach wcześniejszego średniowiecza napisała, że podstawowym spoiwem ich istnienia było uznawanie przez mieszkańców autorytetu władzy - jako pewnego systemu, nie zaś tylko konkretnego władcy. Dzisiejsza mediewistyka pisze dużo o rytuałach, gestach, inspiracjach antropologicznych - ale ta kwestia pozostała jakby z boku. A przecież uznanie autorytetu i związane z tym okazywanie szacunku wydają się rzeczywiście kluczowe dla funkcjonowania społeczeństwa średniowiecznego. Specyfika organizacji ówczesnych systemów władzy - pozbawionych biurokratycznych systemów zarządzania - wymagała komunikacji z pomocą jasnych, nie budzących kontrowersji komunikatów, powszechnie akceptowanych, akcentujących stabilność i jednolitość reguł społecznej gry. Odrzucenie tych reguł oznaczało grożbęzniszczenia  nie tylko pozycji aktualnie sprawujących władzę, ale także poczucia bezpieczeństwa całego społeczeństwa. Negacja autorytetu oznaczała konieczność stworzenia nowych reguł i podejmowania wyborów, co przy ograniczonym zasobie wiedzy o otaczającym świecie było mocno niebezpieczne.
No dobrze, ale jakie skutki dziś ma brak autorytetu władzy i szacunku dla płynących z ośrodków centralnych zaleceń. Z jednej strony dużo większa wiedza jednostek o świecie pozwala im dokonywać wyborów trafniejszych i szybszych, niż mogło to być udziałem ich przodków. Ale z drugiej strony wiedza ta najczęściej jest przeraźliwie płytka. Demokracja wymusza podejmowanie próby oceny władzy, ale bez zaufania do niej, przy ciągłym założeniu znacznej części społeczeństwa, że władza - każda - czyni samo zło, jak utrzymać stabilność, spójność społeczną, ukierunkować energię na działania kreatywne, a nie tylko destrukcyjne?
Zufanie jako podstawa budowania autorytetu, rzecz trudna dla obu stron - tych, które mają autorytet, i tych, które mają go uznać. Z wielu względów wydaje mi się jednak, że dla dobra społeczności, zwłaszcza demokratycznej, także władza musi być obdarzona zaufaniem.

Dlaczego?

Pewnego popołudnia wracając z pracy usłyszałem w radiowej Trójce audycję publicystyczną, której podstawowym celem, poważnie ogłoszonym przez prowadzących, było wskazanie, że nauki ścisłe są ważniejsze dla społeczeństwa niż humanistyka.

Zważywszy na fakt, że autorzy starali się korzystać z zasad erystyki (nauki o przekonywaniu, dyskutowaniu) i posługiwać się językiem mówionym w sposó zgodny z ogólnie przyjętą gramatyką, ta niechęć do humanistyki mocno mnie zdziwiła. Ale nie jest przecież przypadkowa. Kolejne rządy wcielają ją w życie, wspierane coraz mocniej przez opinię publiczną nie tylko w Polsce. To chyba już trend światowy. I skoro tradycyjne kanały dyskusji społecznej nie wystarczają, by zwracać uwagę na nieodzowność funkcjonowania humanistyki na wysokim poziomie dla istnienia społeczeństwa demokratycznego, chciałbym tak spróbować coś na ten temat od czasu do czasu powiedzieć.

Warto nad tym się zatrzymać, czy też nie - niech zadecyduje Czytelnik.