piątek, 29 października 2010

Przyszłość historii

No tak właśnie, jest taka przyszłość? W trakcie obchodów kolejnego jubileuszu (to już drugi w ciągu ostatnich 10 lat :)) zacnego Instytutu Historycznego UW brałem udział w panelu mającym podjąć ten temat, moderowanym przez prof. Halinę Manikowską. Czasu było stanowczo zbyt mało, właściwie starczyło na kilka zdań od każdego gościa zaproszonego do panelu. Skupiono się na 1) nurtach i modach badawczych, 2) nowościach metodologicznych, 3) nieco o kształceniu doktorantów. Streszczając dość zgodne wypowiedzi - dużo nowych kierunków, większość z aplikacji metod pochodzących z innych dziedzin wiedzy; wygasanie ważnej dziedziny, jaką jest historia gospodarcza (wygasanie w sensie zaniku stosowania metod statystycznych i dochodzenia do wniosków na podstawie serii danych); konieczność jasnego zdefiniowania historii jako nauki, która narażona jest na rozpłynięcie w innych dziedzinach; podobnie konieczność budowania własnych metod i kierunków badawczych przez historyków polskich. Co ciekawe, dotąd wyznająca - zgodnie z ogólnym trendem - religię kryzysu i upadku historii prof. Ewa Domańska, jedna z dwóch podpór poznańskiej szkoły metodologii historii w Polsce, ogłosiła, że zmieniła zdanie, że historia jest ważna, że trzeba tylko uczyć praktycznej metodologii studentów, unikać kolonizacji przez poglądy modne i szukać własnych dróg... Nie może być, ktoś zakrzyknie, a jednak. Ale to wszystko na tle stwierdzenia, że w historii nie zajmujemy już się takimi przestarzałymi koncepcjami jak prawda... Myślałby kto...
Ale mówiąc poważnie - to wszystko ciekawe głosy, ale dla mnie jeszcze ciekawsza była rozmowa z kolegą - prywatna, więc nomina odiosa, który polemizował ze mną mówiąc, że historia idzie prostą ścieżką ku zanikowi. Że jej miejsce zajmą bardziej popularne, skomercjalizowane formy mówienia o przeszłości, łatwiejsze w odbiorze - i nie obarczone wątpliwościami. I to chyba dla mnie był najciekawszy głos, szkoda, że poza panelem. Bo wskazywał na niebezpieczeństwo, dla mnie bardzo realne także w trakcie tego panelu - kompletnej zatraty samoświadomości miejsca historyków w społeczeństwie. Uderzmy się także we własną pierś - niezależnie od manipulacji polityków i władz ministerialnych, niewiele robimy, by pełnić na rzecz społeczeństwa funkcje inne niż dydaktyczne. Ale te są stymulowane przez konkretne potrzeby rozwoju społecznego i technologicznego. A w nich klasycznego wykształcenia historycznego nie ceni się wysoko. Po co więc historyk? Skoro każdy dziennikarz może pięknie opowiadać o przeszłości, zrozumiale i miło dla ucha? I ksiądz. I aptekarz. I taksówkarz. Nie zapominajmy naturalnie o aktorach, piłkarzach ręcznych, nożnych i główkowych oraz innych szacownych zawodach. Każdy ma prawo dowolnie głosić historię. Czy winna temu nasza własna obojętność na popularyzację, skupienie się na karierach i warunkach bytowych? Nie sądzę. Proces jest dużo szerszy i jedynie nabrał przyśpieszenia wraz z przemianami demokratycznymi w naszym kraju. Dopóki przed 1989 r. historia była cennym skarbem, depozytem spajającym naród wokół wartości - dopóty historycy strzegący prawdy byli otaczani szacunkiem, a ich prace miały znaczący oddźwięk społeczny - to prawda często powtarzana. Ale równie rzadko dostrzegane, że wybór tematów tych prac był świadomy i odpowiadał problemom realnym społeczeństwa. Dziś o wyborze często decyduje przypadek, wola promotora, wieloletnie przyzwyczajenie. A historia nie jest nauką samą dla siebie. Jest częścią szerszej sieci budującej tożsamość grupową. Elementem szczególnym, bo skupionym na prawdzie o przeszłości jako łączniku współczesnych i przeszłych pokoleń. Ale ta prawda musie być pożądana, wypatrywana, bo tylko wtedy trafia do "serc i umysłów". Inaczej dryfuje oderwana od realiów. Nie bez potrzeby, bo sięga się po nią, kiedy takie zapotrzebowanie się rodzi. Tyle, że dziś na to zapotrzebowanie odpowiada najczęściej dziennikarz lub inny człowiek "opiniotwórczy". Historyk staje się zbędny i dość kłopotliwy ze swoimi wątpliwościami i zawiłymi wywodami. Jednak ja nie jestem takim pesymistą jak mój kolega. Przyszłość historii widzę jasno - dopóki będzie trwać społeczeństwo oparte na racjonalnym oglądzie świata. Jak dotąd wszystkie narracje o przeszłości oparte o emocje lub proste kłamstwo nie wytrzymywały próby czasu, jeśli traktowano je jako opis rzeczywistości doczesnej. Realia doprowadzały po prostu do klęski tych, którzy im zawierzyli. Historia europejska tym bowiem różni się od mitu i legendy, że podąża ścieżką logiki i dyskusji z ludźmi minionymi opartej o ich własne wypowiedzi. Że powinna dążyć do umniejszania ego twórcy, a otwierać się na świat badanego. I przede wszystkim - że daje podstawy wspólnocie ludzkiej opartej o logikę. Mogą tego nie rozumieć politycy i dziennikarza, zagonieni we własnym świecie 5 minut i sztucznej wzniosłości. Ale na dłuższą metę nie da się zbudować społeczeństwa racjonalnego, świadomie oceniającego rzeczywistość społeczną, gospodarczą, polityczną, bez rzetelnej historii jako podstawy widzenia teraźniejszości. Kłopot w tym, że często człowiek przekonuje się o tym po szkodzie, po wielkich imperiach i totalitaryzmach, ale i po małych populistach i średnich pragmatykach. Jest jeszcze czas, by to zmienić, by wcześniej historia stała się ważnym elementem życia społecznego. Ale to zależy także od nas. Bo życie tylko w pięknym i wzniosłym świecie nauki rzekomo oderwanym od służby społeczeństwu - to ułuda. Chcemy czy nie, jesteśmy częścią tego społeczeństwa a wybieramy tylko - w którym kierunku z nim podążamy. Oby w racjonalnym.

poniedziałek, 11 października 2010

Zmarł Profesor Gerard Labuda

To wydaje się wręcz niewiarygodne. Badacz - legenda, historyk, który towarzyszył mi poprzez swoje publikacje całe naukowe życie. Którego nie tak dawno dane mi było poznać - odszedł. Uczestnicząc w pożegnaniu akademickim Profesora w auli UAM z jednej strony cieszyłem się, że w sposób niezwykle dostojny zdecydowano się uczcić Zmarłego. Z drugiej jednak strony - jak mało było tu młodych twarzy. Poza pracownikami naukowymi, doktorantami, niewielu było studentów. To prawda, że Gerard Labuda od lat nie był czynny jako pracownik dydaktyczny UAM, ale przecież dla mnie, choć nie byłem ani wychowankiem Jego, ani Jego uczelni - to był człowiek opoka. Można i trzeba było nie raz się nie zgadzać z jego tezami. Ba! Mógłbym powiedzieć, że lęk przed Jego autorytetem nie raz tłumił dyskusję i hamował niektóre kierunki badań (ale ta słabość tkwiła i tkwi w środowisku bardziej, niż w osobie Profesora). Jednak nie ulega wątpliwości, że to On był jednym z zasadniczych filarów racjonalnego myślenia o przeszłości w Polsce. Czy młodsi ode mnie, wcale przecież nie zwapniałego, już o tym zapomnieli? Może jednak rzecz się ma inaczej - dla młodszego pokolenia autorytet badacza niewiele dziś znaczy. I bądźmy szczerzy - sami na to zapracowaliśmy. I niełatwo będzie go odbudować. Ale nasze błędy nie powinny przekreślić faktu, że więksi od nas całym swoim życiem starali się budować to, z czego dzisiaj tak hojnie korzystamy: naszą ojczystą kulturę. I że pamięć o nich to jednocześńie pamięć o znaczeniu powołania, służby dla społeczeństwa - dla bliźnich bliskich i dalszych. Jeśli zaś o tej wartości zapomnimy - to niewiele po sobie zostawimy naszym dzieciom. Trochę zabawek, trochę egoizmów.
Na przekór więc pośpiechowi i nie do końca może szczerej zadumie żałobnej urzędników - pamiętajmy o Gerardzie Labudzie jako człowieku współtworzącym kulturę Polski - racjonalną, samoświadomą, ale otwartą na wszystko, co ważne i nowe, a płynące z zewnątrz.

Gorycz

W trakcie krótkiej dyskusji, jaką w Sejmie skwitowano skierowanie do komisji sejmowej rządowego programu zmiany Ustawy o Szkolnictwie Wyższym, paniMinister odpowiadała na komentarze i zapytania przedstawicieli klubów poselskich. Przedstawiciel klubu PiS (a nie jest to moja opcja polityczna!) słusznie zwrócił uwagę, że wiele zapisów ustawy jest nierealnych z prostego powodu - dramatycznie niskich wynagrodzeń podstawowych pracowników szkolnictwa wyższego. Na co pani Minister odpowiedziała: "Pan poseł Terlecki zwracał uwagę na brak zwiększenia środków finansowych. I to się również pojawiło w wystąpieniu pana posła Pałysa. Jest zwiększenie środków finansowych. Przewidujemy je na rzecz dotacji projakościowej i na pewno to dostaniemy. Natomiast cały czas funkcjonuje zapis, którego nie likwidujemy, że płace mają rosnąć w stosunku do średniej krajowej jak jeden, jeden, dwa, trzy. Ten przepis zostaje, nie likwidujemy go. Jeśli będzie wzrost gospodarczy, który przewidujemy także z ekspertami, to nie będzie przeszkód, żeby po wejściu w życie reformy było większe finansowanie uczelni wyższych, oczywiście z pewną dywersyfikacją: więcej środków dla najlepszych, ale takie było założenie tych reform i jest. Jeśli tylko będzie taka możliwość, na pewno razem z Wysoką Izbą będę walczyć o zwiększenie tego budżetu, który jest przewidziany na szkolnictwo wyższe." (s. 129).
Przypomnę, że średnia płaca w grudniu 2009 r. wynosiła 3652 zł. Zasadę, o której mówi pani Minister, wprowadziły ustalenia między związkami zawodowymi a ministerstwem w 2001 r. Zgodnie z nimi w 3 etapach miano osiągnąć wskazaną wysokość wynagrodzeń dla nienauczycieli : asystentów : adiunktów : profesorów jako 1:1:2:3 x średnia płaca krajowa. Etap pierwszy rozpoczął się w 2001 r., etap trzeci i ostatni w 2004 r. Pani Minister sugeruje, że wynagrodzenia mają rosnąć zgodnie z cytowanym wskaźnikiem Czyli już osiągnięto postulowany poziom, a jedynie należy dbać o to, by został on utrzymany.
Skąd więc tytułowa gorycz? Bo jeśli taka była myśl pani Minister, to jest to kłamstwo. We współkierowanym przeze mnie instytucie (kategoria A, czwarty w Polsce w swojej grupie jednostek jednorodnych) żaden adiunkt nie posiada pensji zasadniczej w wysokości 7300 zł, zaś żaden profesor 10,800 zł. Szczęśliwi są ci, którzy posiadają wynagrodzenie równe 50% tej wysokości.
Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że chodzi tu o górną wysokość tzw. widełek płacowych. Ba! Tylko że w ten sposób można będzie wszystko uchwalić, nawet 20.000 zł górnego progu wynagrodzenia zasadniczego. Którego nikt nie otrzyma i otrzymywał nie będzie. Zaś zasadą wprowadzanych od 2001 r. zmian miało być właśnie skrócenie dystansu między dolnymi i górnymi granicami widełek.
Słowa pani Minister warto umieścić w prostym kontekście realnych wynagrodzeń - adiunkt przeciętnie zarabia poniżej 800 euro miesięcznie, profesor niewiele więcej niż 1000 euro brutto - czyli netto około 20% mniej.
I jeśli pani Minister uważa, że to jest w porządku, że nie trzeba się o nic martwić, ewentualnie można podnieść wynagrodzenia - przepraszam: widełki! - o wskaźnik inflacji - to jak mamy uwierzyć w racjonalne podstawy wprowadzanych reform? Takie słowa skłaniaja mnie tylko do gorzkiej konstatacji, iż kolejny raz populizm (bo jak inaczej nazwać takie przedstawienie kwestii wynagrodzeń) i pragmatyzm (czyli 'załatwienie' kolejnej reformy w ramach reformatorskiej ofensywy rządu) mają wziąć górę nad interesem publicznym.

Wstyd!

środa, 6 października 2010

Konflikt jako źródło wiedzy

Niezwykle pouczające jest zainteresowanie mediewistyki ostatnich lat konfliktem. Idąc za refleksją socjologiczną nie tylko Gerd Althoff i jego szkoła, ale wielu badaczy związanych z nurtem anglosaskim (jak Geary czy Bisson, ale też Skandynawowie, w tym i Bagge, u nas chyba w największej mierze, choć w nieco innym kontekście, Przemysław Urbańczyk) upatruje w konflikcie bardzo istotnego źródła wiedzy o relacjach społecznych, funkcjonowaniu społeczności. To, czego dotyczy konflikt, a jeszcze bardziej: jak jest rozwiązywany, ma dostarczać nam wiedzy o więzach władzy - autorytetu - mechanizmach spajających wspólnotę. Konsekwencją obserwacji takiego funkcjonowania życia w VI-XII w. jest konstatacja, że przemoc jest stanem normalnym w średniowieczu, nie zaś czymś wyjątkowym (Geary). Osobiście nie jestem co do tego przekonany, intensywność emocji wyrażanych zazwyczaj przy okazji otwartego konfliktu wskazuje raczej na szczególny charakter tych zdarzeń. Z pewnością natomiast gotowość do udziału w konflikcie była elementem etosu rycerskiego - wojowniczego całego średniowiecza i chyba też czasów wczesnonowożytnych: ale gotowość, to nie to samo co stały konflikt.
Niemniej sama idea odmiennej funkcji konfliktu w średniowieczu i dziś jest niezmiernie inspirująca. Wówczas konflikt mógł łączyć, być przestrzenią komunikacji obserwowaną uważnie, z emocjami, ale jako element stały - w teorii - działań społecznych i dla wcale nie małej grupy pozbawiony jawnie negatywnych konotacji. Dziś powszechnie uważa się konflikt za zło, a osoby sądzące inaczej traktuje się jako kłopotliwy, burzący spokój społeczny margines.
I tak obserwacja przeszłości niesie dwie ciekawe informacje: zjawisko o wydawałoby się uniwersalnym znaczeniu i wartości etycznej (konflikt = znak negatywny), nie zawsze musiało takim być. Przeciwnie, mogło pełnić konstruktywne i powszechnie akcpetowane funkcje społeczne, w tym także w dziedzinie komunikacji. Po drugie więc - nie zawsze i dziś konflikt musi być odbierany tak samo w całym społeczeństwie, we wszystkich grupach społecznych, przez wszystkich członków jednej grupy społecznej. Różnorodność zastosowania konfliktu w relacjach społecznych zachęca do traktowania go z dystansem, bez emocji - przynajmniej bez takich, które zakłócają zdekodowanie komunikatu kryjącego się za gestami uczestników zdarzenia.
Szanujmy konflikty, choć raczej w badaniach, niż w uczestnictwie bezpośrednim, bo więcej mogą nam powiedzieć o rzeczywistości społecznej, niż uładzona powierzchnia pokojowej egzystencji. I uważajmy na uniwersalność znaczeń, fabuł, wątków... Bywa ona złudna.

piątek, 1 października 2010

Ocena parametryczna jednostek naukowych - i co dalej?

MNiSW opublikowało właśnie obowiązującą "listę rankingową" instytutów PAN i podstawowych jednostek organizacyjnych uczelni wyższych . Teoretycznie ocenia się tu potencjał naukowy jednostek - ale co to tak naprawdę znaczy? Mój rodzimy wydział (WNHiP UWr.) zajął wysokie miejsce w grupie nauk historycznych, przed odpowiednikami z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu czy Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Cóż to jednak oznacza? Kryteria oceny były przecież bardzo specyficzne - premiowano publikowanie w czasopismach z listy ministerialnej, ERIH i filadelfijskiej oraz publikacje anglojęzyczne. Przy tym za 3 artykuły w wiodącym - zdaniem MNiSW - czasopiśmie polskim otrzymuje się więcej punktów niż za monografie w języku angielskim, a ponad 2 razy więcej niż za monografię w języku polskim lub innym niż angielski. No właśnie, co zaś począć z badaczami od lat ściśle współpracującymi z kręgami naukowymi z Niemiec, Francji, Hiszpanii itd. Którzy publikują w językach tych krajów i są uznanymi tam specjalistami? Powinni zacząć pisać po angielsku? Czy walczyć o miejsce w czasopismach z list wskazanych przez ministerstwo ulgowo traktując dotychczasowe formy współpracy z kolegami spoza Polski? A przede wszystkim - czy uda się z pomocą tych kwestionariuszy zmierzyć jakość badań? Z pewnością nie, bo humanistyka, inaczej niż nauki ścisłe czy stosowane, potrzebuje czasu, by przetrawić nowsze teorie, wprowadzić je w szerszy obieg, sprawdzić ich aplikowalność do szczegółowych zagadnień. Nie ma też w polu zainteresowań MNiSW zagadnienia realnych, praktycznych zastosowań wiedzy historycznej - popularyzacji, kształtowania przez specjalistów wizerunku przeszłości. Owszem, wysoko ocenia się zastosowania praktyczne z zakresu biotechnologii, ale o humanistyce już się zapomina. Siłą rzeczy skazuje się badaczy na koncentrowania się na dyskusji w wąskim gronie specjalistów. Ci, którzy poza niego wychodzą zdaniem władz kierujących się ministerialnymi przepisami tracą czas i są piętnowani jako publikujący bez pożytku dla macierzystej instytucji.
Do tych wyników podchodzę więc z dystansem. Nie są one bez znaczenia - pokazują możliwości wejścia zespołów z poszczególnych jednostek w obręb europejskiego, w mniejszym stopniu już światowego, dyskursu naukowego. Ale to tylko możliwości. Brak uwzględnienia specyfiki humanistyki w przygotowaniu formularza oceny, nadmierne zaufania w moc ujednolicenia kryteriów dla całej nauki produkuje obraz niejasny i trudny do interpretacji.

Jeśli coś z tego wynika, to 1) łatwa do przewidzenia dominacja Warszawy w perspektywie MNiSW; 2) ale i szansa dla mniejszych środowisk naukowych - jak wrocławskie - na stworzenie silnych ośrodków poprzez branie udziału w sieciach badawczych grupujących polskie i zagraniczne jednostki. Dzięki temu niezależnie od oceny ministerialnej, choć ściśle uwzględniając jej kryteria, mamy szansę przekształcić nasz dyskurs ze skierowanego do wewnątrz, do polskiego środowiska, w skierowany na zewnątrz. A wbrew pozorom chętnych do słuchania nie brakuje. Częściej brakuje kontaktów z polskimi specjalistami, niż chęci współpracy.

Dopiero na takim, twardym fundamencie można budować niezależną od kolejnych ministrów pozycję naukową. Bez tego wiecznie skazani będziemy na padania na kolana przez kolejnymi dyrektywami ministerstwa i urzędnikami z Warszawy. A realnej korzyści ani dla nauki, ani dla społeczeństwa z tego nie będzie.