piątek, 24 września 2010

Przestrzeń wymusza pamięć historyczną

Starówka w Tallinie to raj dle mediewisty. Średniowiecze jest tu obecne na każdym kroku - przez mury miejskie, układ i szerokość ulic, piwnice, zaułki, o budynkach sakralnych nie wspominając. Przy tym świeżo odrestaurowane domy sprawiają wrażenie nierealnych, czystość i elegancja otoczenia (no, może z wyjątkiem weekendowych wieczorów) potęguje to odczucie. Ale też nie o realne średniowiecze tu chodzi, ale o specyficzną, nową jakość. Jej elementem jest zarówno "Medieval Shop", restauracja - piwiarnia "Olde Hansa" na rynku (w dawnym domu hanzy), jak i sieć straganów "Gurment Monk", które obsługują dziewczyny ubrane w "średniowieczne" stroje sprzedające prażone orzechy, migdały i gorące dania.
Przez dwa dni krążenia po uliczkach zastanawiałem się nad polityką historyczną Estonii. Przywiązanie do średniowiecza, ale nie tego związanego z miejscowymi, estońskimi korzeniami, lecz tego kupieckiego, hanzeatyckiego i rycersko-zakonnego, byłoby tu elementem dość oczywistym. Bo dawałoby szansę na odcięcie się od problematycznego spadku dziejów w cieniu Rosji. Konflikt o pomnik żołnierzy radzieckich ujawnił nie dawno przecież, jak niespokojny jest to rejon właśnie w kontekście tożsamości. Sęk jednak w tym, że akcentowanie tych związków z średniowieczem ma czysto merkantylne podstawy, jest wspólnym elementem zachowań gospodarczych zarówno obywateli estońskich nie związanych kulturowo z Rosją, jak i rosyjskojęzycznych mieszkańców. Ba!, matrioszka jako pamiątka z Estonii to jeden ze stałych elementów tutejszych sklepów niezależnie od języka sprzedawcy. A mimo to, akcentowanie i podkreślanie elementów zachodnioeuropejskiego średniowiecza we współczesnej tożsamości miasta jest równie stałe i niezmienne.
Z pewnością jest to odpowiedź na zapotrzebowanie rynku turystycznego i mądre wykorzystanie atutów, jakimi dysponuje Tallin. W końcu dla zamożnych turystów z Zachodu to ostatnie miasto na wschodnim krańcu Europy łacińskiej, jak powiedział holenderski kolega. To charakterystyczne, że przemieścił tym Finlandię bardziej na Zachód, niż jest w przestrzeni geograficznej. I równie charakterystyczne, że Tallin jest tradycyjnym miejscem spędzania weekendów dla Rosjan i Finów. Innych nacji wydaje się być tu zdecydowanie mniej, choć sporo jest wycieczek z Niemiec.
Ale gdyby chodziło tu tylko o użytek z przestrzeni, to na tej samej starówce, na Górnym Mieście jest wspaniała cerkiew mikołajewska, pięknie odrestaurowana i górująca nad miastem. Jest szereg klasycystycznych pałaców i kamienic żywo przypominających stylem gubernianlną architekturę Imperium. A mimo to akcent w całej otoczce turystycznej pada na średniowiecze. Jest to ewidentne dla turystów nie znających szerzej przeszłości kraju i skomplikowanych, współczesnych problemów tożsamościowo-narodowościowych. I co ciekawe, nie widać w tym wszystkim ingerencji państwa. Na równi zadbane są wszystkie zabytki, drogowskazy na równi informują o drodze do ratusza i do cerkwi.
Wydaje się, że ta fascynacja średniowieczem to efekt skomplikowanej syntezy zapotrzebowania społecznego na model tożsamości szeroko akceptowany w strefie kulturowej, do której się aspiruje (a Estonia jest przecież jednym z prymusów nowych krajów UE, od 1 stycznia 2011 przyjmuje euro jako swoją walutę), kształtu zastanej reprezentacyjnej przestrzeni miejskiej wymuszającej oswajanie przez zrozumienie, ale też dającej szansę na wykorzystanie gospodarcze po zaadaptowaniu w sposób zrozumiały dla odwiedzających o największym potencjale ekonomicznym.
Tak zdaje się przebiegać autentyczna polityka historyczna: społeczeństwo korzysta z przeszłości, wzmacnia dzięki niej swoje własne więzi społeczne kreując element dumy z przynależności do wspólnoty (i mniejszej, narodowej i większej, europejskiej), a wszystko to nabiera rozpędu dzięki rynkowi, czyli sile dziś najpotężniejszej dla ludzkich serc i umysłów. Jeśli starówkę Tallina potraktować jako poligon doświadczalny dla "polityk historycznych", to polscy politycy powinni się mocno zastanowić nad swoim - szczerze mówiąc w tym kontekście: dość prostackim - podejściem do korzystania z przeszłości w celach pro-społecznych.

wtorek, 21 września 2010

Ministerstwo nam chyba niezbyt ufa

Cichcem w nowej wersji ustawy o szkolnictwie wyżsyzm pojawiła się zmiana w stosunku do wersji wakacyjnej. W wersji przyjętej przez rząd w ramach procedury habilitacyjnej zakłada się, że decyzja komisji jest głosowana przez wybraną przez kandydata Radę Naukową (czyli radę instytutu lub wydziału). Jeśli deycyzja jest zgodna z decyzją komisji habilitacyjnej wyłonionej przez CK, to dobrze. Ale jeśli nie, to "W przypadku rozbieżności między opinią komisji habilitacyjnej a uchwałami rady jednostki organizacyjnej, Centralna Komisja, po przeprowadzeniu postępowania wyjaśniającego, może cofnąć
jednostce organizacyjnej uprawnienie do nadawania stopnia
naukowego doktora habilitowanego, jeśeli stwierdzi, że rozbieżność
jest nieuzasadniona.
” (art. 18, pkt. 12 zmiany Ustawy o stopniach i tytule naukowym)
Pięknie - kto odważy się w tej sytuacji mieć inne stanowisko niż komisja? Po co zatem w ogóle rady naukowe mają zabierać głos w tej sprawie? Cała reforma prowadzi do centralizacji nauki, ale ten zapis to już szczyt hipokryzji w kontekście stałego powtarzania, że reforma ma sprzyjać nauce.

poniedziałek, 20 września 2010

O regionach na gorąco czyli pożytki z różnorodności

W trakcie spotkania w ramach grantu CuRE (Cuius Regio. An analysis of the cohesive and disruptive forces destining the attachment of groups of persons to and the cohesion within regions as a historical phenomenon)przedstawiano nie tylko indywidualne projekty członków grantu - historyków średniowiecza i nowożytności z Czech, Holandii, Danii, Hiszpanii, Portugalii, Polski, Rumunii. Przede wszystkim swoje refleksje na temat tych projektów i samego celu grantu pod względem metodologii prezentowali historyk czasów najnowszych (Kristian Gerner), badacz spcjalizujący się w geografii regionalnej / społecznej (Kees Terlouw) i antropolog (Alexandra Bitusikowa). Bez dwóch zdań, taka procedura - choć może niekiedy męcząca dla zainteresowanych - jest niezwykle odświeżającym przeżyciem. Pozwala skonfrontować swoje spojrzenie na problem, utrwalone warsztatem historycznym, z uzupełniającym, ale czasami kwestionującym jego podstawy, poglądem badaczy równie zainteresowanych naszymi badaniami, ale oczekujących czegoś nieco innego.
Świetnie! Bo przecież założeniem pracy historyka powinno być dostarczenie odbiorcom możliwie pełnej wiedzy na interesujący nas temat - oczywiście, w racjonalnym zakresie naszej dziedziny. Ale tu sprzeczności nie ma. Przykładowo refleksja Keesa Terlouwa dotyczyła wielu sfer tożsamości jednostek zamieszkujących region - rzecz oczywista. Ale jak je mierzyć w historii? Jak na podstawie samych zachowań, analizy sieci powiązań (małżeńskich, ekonomicznych, politycznych, religijnych) formułować wnioski odnośnie siły poszczególnych więzi? I wreszcie - jaką odpowiedź, dynamiczną i przekraczającą sam opis zjawiska, udzielić na pytanie: jaki charakter miała świadomość regionalna - tożsamość regionalna - więź regionalna danej społeczności? Wielość powiązań domaga się tu wielkiej ostrożności w odniesieniu do przeszłości, zwłaszcza średniowiecza, gdy nasze dane często dotyczą elity. A ta przecież wcale nie musiała być głównym nośnikiem tożsamości lokalnej. Ważna obserwacja pani Brusikowej, też niby oczywista, że najczęściej istnieje korelacja między małą ruchliwością społeczną i rosnącym poczuciem przynależności regionalnej, a także między słabą tożsamością narodową - państwową i silną - regionalną. Wszystko to brzmi logicznie i daje się sprawdzić dziś, ale w odniesieniu do przeszłości konieczna jest wielka ostrożność. Państwo średniowieczne i wczesnonowożytne nader często było niemal niewidoczne dla osób spoza kręgu elity. Pozostawało obecne poprzez kilka symboli, często tylko przez pieniądz, niekoniecznie widocznych na codzień - zwłaszcza, gdy poborem podatku zajmował się pan ziemi. Co gorsza, jego obecność nie zwiastowała niczego dobrego - pobór do wojska, wojnę. Czy oznacza to, że wszędzie dominowała świadomość regionalna? A może inaczej - że automatycznie elity mogły posiadać świadomość państwową, a doły społeczne - regionalną? Nie byłaby to szczególnie nowatorska teza, tylko jaką ją sprawdzić w Europie Środkowej przed XIX w.? Samo to już jest wyzwaniem.
Równie ciekawym jest kłopot w odróżnieniu tożsamości państwowej lub narodowej od regionalnej. Bo jeśli cała Portugalia jest jednym regionem? A z drugiej strony regionem ma być Dolna Nadrenia z jednym państwem satnowym (Gerle) i mnóstwem luźno powiązanych terytoriów? Które niemal nigdy nie wystepowały razem i tylko analiza układu powiązań zdaje się wskazywać na istnienie jakiejś więzi? Tu znów ciekawe uwagi ze strony geografii społecznej i antropologii w projekcie holenderskim - o zerwaniu relacji między "regionem" a sztywno rozumianym terytorium. Dynamiczny, nie związany z dzisiejszym kształtem terytorialnym regionu zasięg - to niby banał, ale oznacza on znów położenie nacisku nie na wyznaczniki geograficzne, pozorne naturalne granice regionów, lecz świadomość, tożsamość mieszkańców.
Podsumowując - historia regionalna to historia wielu, nawzajem się przenikających poziomów świadomości mieszkańców. Rzecz niesłychanie dynamiczna, odstająca od statycznych opisów.
I pouczająca o wielkiej różnorodności ludzkich przywiązań, tożsamości jednostkowych i grupowych. Nic stałego w tej kwestii na dłuższą metę nie istnieje, o ile - i to ważne - nie jest utrwalane przez władzę i system administracyjny trwalszy niż pokolenie. Krótko mówiąc - w zmienności ludzkiego serca i umysłu tylko władza narzuca spokój i porządek :)

wtorek, 14 września 2010

Historia potrzebna biznesmenowi?

Przeglądając wywiad z profesorem Tazbirem z 2002 r. opublikowany w Sprawach Nauki (nota bene skandalicznie zredagowany! wstyd, skoro był i jest to oficjalny biuletyn MNiSW!) natrafiłem - wśród tradycyjnych wezwań do lepszego finansowania humanistyki - na takie zdanie: Twierdzę, że nigdy nie było tak dużego procentu profesorów w rządzie polskim i jednocześnie tak małego zainteresowania tego rządu sprawami nauki, w szczególności humanistyki. Bije się w dzwony, iż nasze wejście do UE może skończyć się zatraceniem świadomości narodowej. Badania nad polską historią, nad literatura polską trzeba prowadzić w kraju. Nikt nas w tym nie tylko nie zastąpi, ale i nie pomoże. No i racja, choć można się spierać, czy rzeczywiście w tych badaniach nikt nam nie pomoże. Odcięcie się od tego, co żywe w refleksji metodologicznej historyków - praktyków nie jest chyba dobrym pomysłem, a poznawanie jej, czytanie tego, co piszą inni - nie po to koniecznie, by to cytować i błyszczeć - to korzystanie z pomocy, wysiłku innych.
To jednak szczegół, a ważniejsze wydaje się inne pytanie - dlaczego rząd ma się troszczyć o poznawanie historii i literatury polskiej? Dalej profesor z jednej strony mówi, że Humanistyka nie może być traktowana w Polsce po macoszemu. Nauki społeczne, w tym i historia dostarczają określonej wiedzy również na użytek polityków, dyplomatów, biznesmenów. Zawsze twierdziłem, iż historię traktowano zawsze u nas w ostatnim dopiero rzędzie jako wiedzę o przeszłości. Właśnie jednym z tych ubocznych „potraktowań” historii było przeświadczenie, że uważano ją za rodzaj specjalnego weksla. Proszę zwrócić uwagę, iż pokutuje w Polsce przeświadczenie, że Zachód winien spłacić dług wdzięczności. A zaraz potem wskazuje, że to źle, iż historię wykorzystuje się instrumentalnie, jako narzędzie polityki. Ale dalej dodaje: Powinniśmy zwrócić uwagę świata na relacjonowanie polskiego wkładu w dzieje europejskiej i światowej cywilizacji. My, Polacy, jesteśmy odpowiedzialni za stan wiedzy historycznej o Polsce wśród innych narodów. O pozycję Polski musimy zabiegać umiejętnością przedstawienia faktów. Czyli jednak jak najbardziej utylitarne wykorzystanie historii? Polityka historyczna już była za rogiem.
To specyficzne pomieszanie wątków i argumentów nie wydaje mi się szczególną cechą tego wywiadu. To raczej brak szerszej świadomości po co członkom społeczeństwa potrzebna jest wiedza historyczna - i to ta szeroko rozumiana, zarówno z historii politycznej, społecznej, kultury, jak i sztuki i literatury. Można spierać się, czy wiemy to my sami, jako historycy-praktycy, ale już z pewnością nie potrafimy tego przekazać dalej. Edwin Benedyk w artykule w Polityce pisze o elitarności polskiej kultury - braku uczestnictwa w niej zdecydowanej większości społeczeństwa. Które skutkuje brakiem innowacyjności i zagraża rozwojowi - także gospodarczemu - kraju. Jednak by kultura mogła pełnić swą prorozwojową funkcję, sama musi istnieć i się rozwijać, do czego potrzebne są pieniądze. Dlatego po ubiegłorocznym Kongresie Kultury Polskiej powstał ruch społeczny Obywatele Kultury, domagający się zwiększenia nakładów państwa na kulturę do wysokości 1 proc. budżetu. To minimum pozwalające zarówno na umiarkowany rozwój, jak i zachowanie dziedzictwa. Tak długo jednak, jak kultura będzie w Polsce przegrywać z wieprzowiną, stadionami i dziurą budżetową, nie ma szansy ani na jej pełny rozwój, ani na powstanie nowoczesnej, konkurencyjnej gospodarki.
Tylko temu przyklasnąć, to kolejny artykuł w którym w końcu dostrzega się konieczność zrównoważenia rozwoju społecznego. Tyle, że jako środek zaradczy proponuje się zwiększenie nakładów na kulturę (nowe muzea itd.) oraz na kształcenie z zakresu kultury. Ale nowe filmy, muzea, rzeźby i obrazy nie zapewnią same z siebie udziału społeczeństwa w kulturze. Bez wiedzy o tym, jak je czytać, jak rozumieć, co przekazują i komu - bez oswojenia świata nie sposób mówić o uczestnictwie w kulturze. I w tym też bardziej niż w czymkolwiek innym widać sens poznawania historii - każdej jej dziedziny i to nie w wersji hard - naukowej, ale popularnej. Historia pomaga zrozumieć otaczającą nasz rzeczywistość kultury, wytworów człowieka. Pozwala nam odnaleźć siebie w zmienności i stałości tego świata. Porozumieć się z innymi. Stać się częścią społeczeństwa o korzeniach przekraczających to, co doraźne i ulotne. Taki widzę sens historii. Nie tylko dla specjalistów i nie tylko w ustach polityków.

wtorek, 7 września 2010

Państwo i władza centralna czyli o czym dziś marzymy

Od kiedy można mówić o funkcjonowaniu w średniowiecznej Europie państw i władzy centralnej? Samo postawienie pytania prowokuje wiele wątpliwości związanych z adekwatnością użytych terminów, ale użyłem ich w pełni świadomie. Od lat toczy się w mediewistyce dyskusja o naturze państwa wczesnośredniowiecznego, a obecnie sięga ona coraz częściej po pełne średniowiecze. Zdaniem coraz większej liczby badaczy władza centralna i instytucja państwa właściwie nie istniały do XII-XIII w. od momentu upadku Imperium. Mamy raczej do czynienia z wykonywaniem uprawnień władczych, siecią osobistych zależności o zróżnicowanym charakterze, nie mających charakteru prawnego w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Jednym słowem nie ma stabilnych ram prawnych władzy nad krajem, jej centralizacji, podporządkowanego jej aparatu administracyjnego. A tym samym nie ma państwa, a jedynie mniej lub bardziej luźny zespół władztw zarządzanych przez panów feudalnych, wzajemnie od siebie zależnych. Ten model ma przechodzić głęboki kryzys w XII w., co doprowadzi do wyłonienia się scentralizowanych monarchii, których funkcjonowanie zostanie oparte o prawo rzymskie, a których dziedzicami są dzisiejsze państwa europejskie. Taki punkt widzenia wydaje się dominować zwłaszcza w mediewistyce amerykańskiej (por. np. ostatni zbiór artykułów T.N. Bissona o kryzysie wieku XII - The Crisis of the Twelfth Century: Power, Lordship, and the Origins of European Government), ale ma on swoją długą tradycję także w Europie.

Ten wątek w dyskusji mediewistów może być jednak bardzo ciekawy nie tylko dla specjalistów. Na plan pierwszy wysuwa bowiem problemy, które dla współczesnych miały kompletnie inny wymiar. Władza cesarza jako zwierzchnika książąt Rzeszy i wszystkich ludów ją zamieszkujących w X-XI w. wydaje się być zjawiskiem dość oczywistym i niekwestionowanym. I co ważne, można było kwestionować przymioty konkretnego monarchy, ale nie sam autorytet systemu władzy. Cesarz władał cesarstwem. Całym, choć w zupełnie odmienny sposób, niż dziś czyni to zwierzchnik rządu poprzez sieć urzędów. Czy jednak brak zorganizowanej sieci administracyjnej i jasnych podstaw prawnych oznacza, że społeczeństwo nie miało poczucia bycia jednością podporządkowaną jednemu ośrodkowi władzy? Błędem byłoby mówić w imieniu wszystkich, ale przynajmniej dla wielu było oczywiste, że władca był jeden. Zaś wielość władców o równych kompetencjach była przyczyną niepokojów i rozchwiania, które należało zażegnać.

Pomijam tu kwestię formowania się tożsamości terytorialnej i związanej z tym dzisiejszej oceny jedności władzy nad jednym terytorium (rozpadanie się monarchii i księstw na mniejsze twory nie musiało oznaczać sprzeczności z poczuciem poddanych podlegania jednej władzy centralnej - aż do momentu wytworzenia trwałych więzi obejmujących jedną całość terytorialną niezależnie od zmian na tronie). Istotniejszy jest problem perspektywy - szukając w przeszłości genezy współczesności łatwo poddać się "tyranii konstruktu", by wbrew może autorce przywołać artykuł Rees Davies (The Medieval State: The Tyranny of a Construct?, Journal of Historical Sociology, 2003). Owa tyrania nie dotyczy jednak koncepcji średniowiecznego państwa, ale współczesnych oczekiwań wobec państwa w ogóle. Dla elit wczesnego średniowiecza państwo to przecież bardziej rodzina, z władcą jako ojcem - czasami surowym - ale nie zmienia to faktu, że była to pewna jedność zawsze odwołująca się do przeszłości. Może i nijak się miała do naszych oczekiwań wobec tego, czym powinno być państwo. Ale te oczekiwania więcej mówią o nas, niż o przeszłości. W tym sensie możemy się nauczyć czegoś z historii - wielości możliwych rozwiązań bez dominacji jednego modelu. Ale też wspólnoty ludzkich potrzeb wyraźnie z tego przebijających. Potrzeb zaspokajanych zgodnie z niepowtarzalną sytuacją kulturową, społeczną, gospodarczą, wreszcie - polityczną.

Czy istniało państwo i władza w Europie przed czasem jurystów i upowszechnieniem prawa rzymskiego w wersji justyniańskiej - moim zdaniem jak najbardziej. Ale państwo funkcjonowało bardziej jako wspólnota ludzka połączona uznaniem autorytetu - czasami kreowanego przemocą, bez wątpienia, ale nie tak często, jak sugeruje cytowany Bisson - niż jako maszyna rządzona prawem i urzędnikami. Jak to jest dzisiaj.

niedziela, 5 września 2010

Historia zbyt ważna, by zostawić ją historykom

Klaus Bachman, pracownik Instytutu Politologii UWr. pisze w swoim felietonie w Gazecie Wyborczej Ja apeluję: Obywatele, politycy, dziennikarze - historia to zbyt poważna sprawa, aby ją zostawić tylko historykom! Interpretacja przeszłości, oceny wydarzeń i postaci historycznych dotyczą nas wszystkich, tak samo jak podatki, ceny biletów tramwajowych i prognoza pogody. Spory o przeszłości nie mówią wiele o przeszłości - one mówią coś o nas, o naszych wartościach, o podziałach w społeczeństwie.
Specyficzną precyzję wypowiedzi pana Bachmana składam na karb pośpiechu i pisania w nie ojczystym języku. Bo z tekstu wynika jednoznacznie, że to nie historia jest zbyt ważna, by ją zostawić historykom, tylko intepretacje i ocena wydarzeń historycznych. To brzmi nieco sensowniej, ale... spójrzmy na taką wypowiedź: Fizyka jest zbyt ważna, by zostawić ją fizykom. Dotyczy nas wszystkich. Interpretację zjawisk fizycznych trzeba więc złożyć w ręce szerokiej publiczności. I pójdźmy dalej - zachowywać się tak, jakby każda interpretacja była równo warta. Zechcemy na tej podstawie budować lodówki i komputery? Jakoś wątpię. Historia jest zbyt poważna, by oddawać ją w ręce politologów - to na pewno, tak samo jak biologów, ekspedientów, księgowych, motorniczych i milionów innych osób, które nie znają kontekstu faktu, który ich interesuje, i źródła pochodzenia informacji o nim. Spierać się o ocenę faktów - o, to zupełnie inna rzecz. Każdy może inaczej oceniać deszcz i zjawisko "Solidarności", ale kiepsko wyjdziemy, jeśli zaczniemy budować elektrownie atomowe na podstawie równo ważnych głosów publiczności o naturze cząstek elementarnych. Podobnie, jeśli o historii będziemy z zacietrzewieniem mówić nie znając realiów. Które, chcąc nie chcąc, powinien do dyskursu wprowadzić historyk.
Zatem historia powinna pozostać w rękach historyka, ale ten powinien ją jak najlepiej przekazać głowom chętnych odbiorców. I ci mogą na tej podstawie i z odwołaniem do tego konstruować swe dyskusje.

A to już chyba z oratorskiego rozpędu zostało dodane: O wydarzeniach i postaciach, których oceny "zostawiono historykom" możemy dyskutować tylko we własnym gronie. O Powstaniu Styczniowym, o Bolesławie Chrobrym, o Kazimierzu Wielkim nikt nie dyskutuje w prasie. a kiedy zaczynamy o tym mówić na lekcjach historii i na wykładach, słuchacze zasypiają. No to przykłady niezbyt szczęśliwe - powstanie styczniowe wraca przy każdej dyskusji o ofierze narodowej, Bolesław Chrobry - w sporach o imperialnych zapędach Polakow, Kazimierz Wielki o wysiłku modernizacyjnym. To zjawiska - ikony polskiego dyskursu kulturowego. A jeśli studenci i uczniowie zasypiają, to albo prowadzący kiepski, albo studenci nie na miejscu. I tylko tyle z tego wynika.

sobota, 4 września 2010

Czy naukowcy chcą reform?

Znów "Polityka", tym razem artykuł o nepotyźmie w nauce, wśród prawników i we władzach samorządowych. Przypomnę, że w projekcie nowej ustawy o szkolnictwie wyższym znajduje się zakaz zajmowania stanowiska bezpośredniego przełożonego przez bezpośredniego krewnego podwładnego. Pomijam tu dyskusję nad sensownością zapisu, ale jakże symptomatycznie w tym kontekście brzmi zdanie prof. Jerzego Regulskiego: Żadna elita nie jest zdolna do przeprowadzenia reformy, bo zmiany są dla niej zagrożeniem. To dotyczy również elity naukowej. A polskie środowisko naukowe musi się otworzyć i zrozumieć, że bez głębokiej reformy grozi mu katastrofa.
Podobny sens mają zdanie powtarzane już bodaj od roku w - w moim odczuciu przynajmniej - pozorowanej dyskusji o stanie nauki polskiej i jej reformowaniu. W artykułach prasowych i wypowiedziach w mass mediach dominuje przekonanie, że nauka polska już się zapadła i bez narzuconych jej przez władzę zewnętrzną reform nie podniesie się i nie będzie dobrze służyć społeczeństwu. Tyle, że większość analiz stanu nauki polskiej dotyczą w głównej mierze a) relacji między wykształceniem a perspektywami zawodowymi absolwentów szkół wyższych; b) obecności polskich uczelni, badaczy i ich dorobku w rankingach światowych. Wiele by mówić o adekwatności metod badawczych przyjętych przy tego typu badaniach i związku celów z poziomem refleksji naukowej. Bo jaki sens ma mierzenie tą samą miarą jakości pracy fizyka kwantowego, biotechnologia, filologa jednego z języków (kultur) ruskich i historyka? Jaki sens ma wpatrywanie się w rankingi, których metodologia zawęża pole analiz do nauk ścisłych i nauk o ziemi (np tzw. ranking szanghajski), bądź skupia się na wyliczaniu obecności publikacji w czasopismach na listach zdominowanych przez anglojęzyczne periodyki? Co ma począć biedny filolog lub specjalista z dziedziny historii Gruzji, jeśli publikują głównie książki i to w językach swoich specjalności badawczych? Ba!, ministerstwo filologa potraktuje ulgowo jako tworzącego w języku podstawowym swej dziedziny, ale już historyk powinien publikować tylko po angielsku (wszystkie inne języki są tak samo podrzędne jak polski dla ankiety dorobku w zakresie nauk humanistycznych opracowanej przez MNiSW). Taka procedura przyniesie tylko tyle, że 1) w rankingach polskie uczelnia wypadną słabo, bo brane pod uwagę dziedziny wymagają ogromnych i wieloletnich nakładów finansowych. Których nasz kraj skąpił i skąpi. Ale nic nie mówi o stanie nauki jako takiej; 2) wskaże, że humaniści publikują mniej w uznanych czasopismach, niż ich koledzy z Anglii, Niemiec, Francji - bo ich czasopism jest więcej na listach i tylko tyle. Czy jest to jednak oznaka słabości nauki? Co najwyżej słabości marketingu naukowego.
Czy zatem wątpię w potrzeby zmian i uważam je za niepotrzebne, de facto potwierdzając tym sąd prof. Regulskiego. W żadnym wypadku. Dotychczasowy system funkcjonowaia nauki w żaden sposób nie zachęca do aktywności, a w dodatku obrósł w cały szereg wypaczeń natury obyczajowej (jak wspomniany już nepotyzm, czy tzw. "kolesiostwo"). Zmiany są konieczne i wielu z moich kolegów jest o tym przekonanych. Ale zmiany przemyślane, jeśli już nawet nie przedyskutowane - bo tzw. konsultacje społeczne przy interesującym ustawodawstwie miał dość nijaki przebieg. Dostrzegające wielowymiarowość nauki i określające precyzyjnie priorytety polityki naukowej rządów w zgodzie z długofalowym interesem narodu. Wreszcie realnie wspierające najaktywniejszych badaczy. W planach pani minister o żadnym z tych elementów nie ma mowy. Nic więc dziwnego, że budzą niepokój. Co bowiem znaczy w naszych realiach zmiana ścieżki kariery naukowej według nowych zasad? Pozostawienie habilitacji, przy czym o wynikach procedur decydować będzie nie dość liczne grono rad naukowych, przed którymi odbywał się przewód, lecz kilku ekspertów tworzących komisję. I nie widzących na oczy habilitanta. W zakresie procedury przyznawania tytułu profesora - odkładanie jej na wiele, wiele lat po habilitacji i mnożenie warunków mających bardzo prezentystyczne uzasadnienie. Jak inaczej zrozumieć wymóg wypromowania 3 doktorantów? Czy oznacza to stopniową likwidację kadry profesorskiej w astronomii i innych elitarnych kierunkach? Po co pojawia się wymóg pozyskiwania środków finansowych na badania jako element oceny kandydata do tytułu profesora? Żeby zdopingować polskich naukowców do walki o granty europejskie, bo dziś zbyt mało pieniędzy z europejskiej centrali zasila polską naukę? Nawet, jeśli dla badanego problemu przez daną osobę pozyskanie takiego grantu nie jest potrzebne? Obserwacja tej "choroby grantowej" poza granicami naszego kraju niczego dobrego nie wróży - dziesiątki programów powoływane są do życia by wyciągnąć pieniądze z portfela europodatnika, dokładnie tak, jak ma to miejsce w przypadku realiów polskich. Relacja między nakładami a wynikami, ich uzsadnieniem społecznym jest mówiąc oględnie dyskusyjna. A przy tym wszystkim jedno pozostaje nie zmienione - środki na wynagrodzenia i sposób kreowania wynagrodzeń. Pani minister i jej doradcy zżymają się na wieloetatowość pracowników nauki, ale nie dostrzegają, lub dostrzegać nie chcą, że wielu z nich ma rodziny i stara się je utrzymać. Mając do wyboru stałą troskę o związanie końca z końcem przed końcem miesiąca wszyscy wybierają poszukiwanie drugiego i trzeciego etatu. Bez realnego bodźca finansowego dla tych, którzy chcą pracować naukowo, choroba nadmiaru dydaktyki na wielu etatach realnie ograniczy produktywność i oryginalność osiągnięć polskich naukowców.
MNiSW chce reformy i zorientowanych na konkurencyjność i wydajność zmian w systemie nauki i szkolnictwa wyższego. Chwała mu za to, bo to więcej, niż chciały poprzednie ekipy. I z pewnością spotkałoby się to z uznaniem wielu osób, gdyby nie arogancja w przeprowadzaniu tej operacji na niejednorodnym i wrażliwym ciele. Naukę można bowiem zmieniać i reformować jako strukturę jedną decyzją ustawodawcy i szeregiem zarządzeń ministra, ale szkody wyrządzone dorobkowi intelektualnemu Polski będzie można ocenić dopiero po wielu, wielu latach. Zatem reformy - tak, jak najbardziej. Ale przemyślane i logicznie, a nie życzeniowo zmierzające do osiągnięcia celów wskazywanych w preambułach do tych zmian.

piątek, 3 września 2010

Informatyzacja bez kultury, nauka bez humanistyki czyli świat bez ikry

Edwin Benedyk komentując w "Polityce" wyniki badań nad wpływem upowszechnienia przez państwo dostępu do komputerów i internetu wśród dzieci z najuboższych rodzin (Rumunia i USA): Jeśli więc ktokolwiek myśli poważnie o powszechnej informatyzacji i walce z cyfrowym wykluczeniem, powinien ją rozpocząć od promocji czytelnictwa. Społeczeństwo informacyjne zaczyna się od książki, a na komputerze kończy – nie na odwrót. Skąd ten wniosek? Bo okazało się, że dzieci, które otrzymały od państwa komputer (Rumunia) lub komputer z dostępem do internetu (USA) wcale nie poprawiły swoich wyników w nauce szkolnej. Przeciwnie, u większości znacząco się one pogorszyły. U większości, bowiem poprawiły się u tych spośród posiadaczy komputerów, którzy wcześniej i jednocześnie z posiadaniem dostępu do narzędzi informatycznych czytali książki. Dlaczego tak się dzieje? Benedyk podążając za autorami raportu amerykańskiego wskazuje na niski kapitał kulturowy domów bez książek - rodzice nie potrafią wskazać zastosowanie komptera, dziecko zaś korzysta instynktownie z najłatwiejszego - to jest do gier. I nie widzi innego zastosowania dla czegoś, co staje się nową zabawką - tyle, że bardziej absorbującą i wciągającą w świat nierealny. Felietonista pisze więc: Dla osób wychowanych w kulturze humanistycznej, polegającej na czerpaniu przyjemności z lektury i tekstu, komputer w oczywisty sposób kontynuuje tradycję zapoczątkowaną przez wynalazek pisma i pogłębioną wynalazkiem druku. Dla osób wychowanych w domach bez książek komputer staje się oczywistą kontynuacją tradycji obrazkowej kultury masowej, związanej z wynalezieniem telewizji.
To jednak chyba tylko część dość brutalnej prawdy: czytanie książek to tylko symptom uczestnictwa w "kulturze humanistycznej". Na czym ona jednak polega? Ano na otwartości, na ciekawości innego i na próbach wysłuchania tego innego, zrozumienia go, a w przyszłości twórczego wykorzystania uzyskanej wiedzy. Nie przypadkiem nauki europejskie, w tym ścisłe, wywodzi się z filozofii - nauki jakby nie było humanistycznej. To greckie umiłowanie mądrości, w sensie chęci zrozumienia otaczającego świata, popychało to opisu przyrody, do tworzenia abstrakcyjnych modeli matematycznych pomagających rozstrzygać praktyczne problemy ze zjawiskami naturalnymi. Ciekawość jest cechą ludzką, ale też by z niej korzystać warto poznawać nie tylko to, co już poznano lub czego jeszcze nie zrozumiano, ale też dlaczego tak a nie inaczej poznawano, poznajemy, poznawać będziemy. Z ciekawości różnych punktów widzenia, różnych sposobów rozumienia świata rodzi się umiejętność wieloczynnikowej analizy, uwzględniania wielu zmiennych i szacowania wpływu tej różnorodności na wynik, jaki dla danego procesu możemy otrzymać, ale też świadomość, że wiele z tych zmiennych umyka obserwatorowi. Że trzeba stale szukać i zadawać pytania, bo tam, gdzie pojawia się "czynnik ludzki" pojawia się też wolna wola. A ta może przybierać kształty zgoła zdumiewające. Jej wpływ możliwy jest do oszacowania tylko w części, ale bez znajomości historii, psychologii, w części bazującej na nich socjologii - nie ma takiej możliwości w ogóle.

Czytanie książki to oznaka ciekawości świata innego, niż ten narzucany przez najbliższe otoczenie. To znak rebelii, wyjścia poza ograniczenia domu, wychowania, szkoły, pracy. I komputer wtedy staje się przydatny i cenny, jeśli tę ciekawość wspomaga, rozwija umiejętność analitycznego myślenia niezbędną do zaspokojenia ciekawości zrodzonej z lektury. Wniosek znów niby banalny - społeczeństwo zbudowane w oparciu o absolwentów kierunków inżynieryjnych i ścisłych, nie posiadających bodaj podstawowych nawyków czerpania z kultury humanistycznej nie będzie ani mądre, ani piękne - ani twórcze. Konieczna jest równowaga - ale to już wymaga przełamania myślenia o kształceniu. Także nas samych, ale przede wszystkim wszystkich opiniotwórczych czynników wierzących w jedynie zbawienny model społeczności matematyczno-fizyczno-biotechnologicznej.

A do tego wszystkiego trzeba dodać rzecz nie bagatelną - troskę o język komunikacji. Humanistyka jest nauką wyjątkowo wrażliwą na kwestie językowe, dziś nie tylko jednak w sensie piękna narracji. Liczy się precyzja, adekwatność wyrażania myśli, przy czym forma komunikatu też pozostaje istotna, pozwala bowiem dotrzeć do czytelnika, wyjść ku niemu z komunikatem zrozumiałym. I tak jak z ciekawością, tak i z komunikacją - humanistyka na gruncie praktycznym dociera do wielości kodów używanych przez ludzi mówiących tym samym językiem, często w tej samej miejscowości, a nawet rodzinie. I ta praktyczna znajomość skomplikowanych uwarunkowań ludzkiej komunikacji znów jest kluczem ku nowemu światu: szacunku dla Innych, ale i możliwości ich lepszego zrozumienia. Bez tego szacunku i tego poznawczego wysiłku pozostaniemy sami wśród obcych. A obcy i niezrozumiały - to wróg.

Żeby tworzyć, trzeba być ciekawym, trzeba szukać - ale trzeba też chcieć zrozumieć człowieka, jego aktywność, jego ograniczenia, sposób, w jaki się komunikuje. Bez rozbudzania u dzieci i młodzieży ciekawości i szacunku dla innego człowieka nie damy rady zbudować niczego innego oprócz społeczeństwa dość nudnych i znudzonych hedonistów. Wcale nie kreatywnych i chyba nie dbających ani o to, czy ktoś zrozumie ich, ani o to, czy oni zrozumieją samych siebie...