środa, 30 listopada 2016

O metafizycznej podstawie programowej nauczania historii w szkole podstawowej

Ogłoszonej dziś jako propozycja podstawie programowej nauczania historii w nowej szkole podstawowej przyjrzałem się tyleż z uwagą, co z niepokojem. Uwagą - jako ojciec dwójki dzieci, które zostaną jej poddane. Niepokojem - jako historyk niejeden już raz pracujący także z i dla dzieci. Bardziej szczegółową analizę porównawczą poprzednich i obecnej podstawy, zwłaszcza w odniesieniu do historii najnowszej, zaproponował Krzysztof Ruchniewicz. Tu chciałbym się skupić na ukrytym programie widocznym w układzie i zawartości jednostek treści oraz generalnych celach nauczania.
Ponieważ zawsze staram się szukać pozytywów czyjejś pracy, od nich, a właściwie od niego, chciałbym te krótkie uwagi rozpocząć. Dużą rolę odgrywa w niej wprowadzenie poprzez nauczanie historii poczucia wspólnotowości. Uważam, że to bardzo ważne, bardzo cenne w momencie rozkładu i skonfliktowania wspólnoty obywatelskiej. Niestety, tu także zaczyna się problem  - do jakiej wspólnoty i jak odwołuje się program zawarty w podstawie.

Powiedzmy sobie szczerze - to nie jest finezyjny dokument. Co skłania mnie do przyjęcia, że jego twórcy mogę nie dostrzegać tego, co  mnie niepokoi najbardziej. Bo zasadnicze idee są jak lampą po oczach wyłożone w "Celach wychowawczych i rozwojowych" otwierających dokument. Na 8 punktów 3 dotyczą bezpośrednio narodu i ojczyzny, 1 "budowania szacunku dla innych ludzi oraz dokonań innych narodów", dalej w 1 punkcie troska o własną przeszłość, przeszłość rodziny, wspólnoty regionalnej i lokalnej, następnie rozumienie wartości, umiejętności ogólnohumanistyczne (sprawność językowa, poszukiwania różnych źródeł informacji. Znaczące - bez wskazania nauczenia ich krytycznej oceny). Po pierwsze zatem edukacja historyczna ma zostać wprzęgnięta w implantację przekonania, że naród i ojczyzna to pojęcia absolutne, najważniejsze kryteria godne uwagi w analizie społeczności. Lokalność, regionalność, nie mówiąc o wspólnotach ponad- i nienarodowych zostają usunięte z pola uwagi ucznia. To dramatyczne założenia, wypaczające istotę historii, którą jest przedstawienie zmiany funkcjonowania społecznego, ukazanie ludzkości w wielości możliwych konfiguracji społecznych odpowiadających na potrzeby i wymagania otoczenia, wyrażanych poprzez kulturę...

Ba! Anachroniczność - nie w sensie bycia przestarzałym, ale kompletnego oderwania zasadniczej metafory mającej ukształtować spojrzenie na przeszłość od poznawania "innego" jakim jest  przeszłość - została tu skojarzona z iście imperialną wizją historii. Imperialną, bo stworzoną według klucza dominującej metafory - Narodu Polskiego - ucieleśniającej sens historii i pobocznych, peryferyjnych zdarzeń oddziałujących jakoś na tę metaforę. Jakoś - bo nie jest jasne w żaden sposób, czemu te, a nie inne wątki z historii powszechnej autorzy zechcieli zachować w swojej podstawie. A może inaczej - wydaje się, że zachowali to tylko, co ich zdaniem w historii powszechnej łączyło się z dziejami Polski. Treści rzeczowe w klasie 4 to właściwie kurs introdukujący światopogląd rodem z Mechanicznej Pomarańczy - Polska, Polska, Polska. Nie ma nic poza i obok niej w przeszłości. Czy klasy V-VIII tę wizję zmieniają. Policzmy - 16 zagadnień obejmuje całą historię starożytną i średniowieczną Europy. Z historii świata ocalał Bliski Wschód w starożytności i Bizancjum. Azja, Afryka - przepadły. Wędrówki Ludów i najazdy mongolskie - ważne dla zrozumienia i przeszłości i teraźniejszości - przepadły. 17 zagadnień dotyczy średniowiecznej historii Polski 2 połowy X-XV w. Ale to chyba najbardziej internacjonalistyczna część podstawy. Dla historii nowożytnej (do rewolucji francuskiej) mamy 10 tematów z historii powszechnej i 24 z historii Polski. Długi wiek XIX (od powstania USA i rewolucji francuskiej do 1918 r.) to 19 tematów (w tym wkład Polaków w walkę Amerykanów o niepodległość) oraz 31 poświęconych Polakom i sprawie polskiej. No i czasy 1918-po współczesność to 26 zagadnień z historii powszechnej i 46 z historii Polski. Dodajmy do tego, że całość tego wykładu jest zdominowana w sposób bezwzględny przez historię polityczną w najprostszym i najstarszym wydaniu - zdarzeń politycznych, ich wzajemnych relacji i konsekwencji dla idei Narodu. Treści dotyczące kultury lub gospodarki mają charakter poboczny, szerzej obecne w XIX w. jako tło dla walki o niepodległość.

Całość tej konstrukcji po historię XX w. sprawia wrażenie przejętej z opracowań z lat 80-tych. Nie widzę w doborze treści śladu dyskusji historiograficznych ostatnich dwóch dekad. Jest to wykład chronologicznie uporządkowanej politycznej historii Polski na delikatnie zarysowanym tle powszechnym. Owszem, cieszy, że tło jest w ogóle obecne i odetchnąłem nawet z ulgą, że coś z historii poza Polską może zostać dzieciom przedstawione. Ale to radość jak ze starego dowcipu o Stalinie, który tylko pobił, a mógł zabić.

Bo doceniając pozostawienie czegokolwiek z historii otaczającego świata nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kształcone w oparciu o tę podstawę dzieci mogą stać się kulturowo i mentalnie nieprzygotowane do życia w świecie współczesnym. Że wyrosną w przekonaniu, że Polska jest centrum świata, dla którego tenże świat stanowi jakieś niewiele znaczące tło. Przez wiele lat walczyłem z metaforą centrum i peryferii historii, w którym dla Polski i Polaków zarezerwowane było miejsce wśród obszarów peryferyjnych. Uważałem i uważam, że to fałszywa metanarracja kreująca resentymenty, ale przede wszystkim wypaczająca realia. Ale teraz widzę odrodzenie się tej tendencji - tyle, że a rebours, bo Naród Polski i Polska stają się centrum, epifanią sensu historii. Cała reszta to wątki poboczne. Kształconych w takim złudzeniu obywateli czekają ciężkie spotkania z rzeczywistością i ogrom frustracji, a z tego - niechęci do świata. Kształcąc w metaforze narodu "od zawsze" obecnego i dominującego kształcimy dzieci niezdolne do racjonalnego oglądu świata, do dostrzegania wielkości człowieka w stałej gotowości do akceptacji świata i zmieniania go we współpracy z innymi. Opowieści o triumfach, wojnach, politycznych podstępach i urazach nie wykształcą obywatela gotowego do budowania społeczności lokalnej, współpracy poziomej i elastycznego na tyle, by odnaleźć swoje miejsce w błyskawicznie zmieniającym się świecie.

Ta podstawa nie jest zła. Jest wyrazem wiary twórców - rządu? - w metafizyczną, ahistoryczną wartość Narodu Polskiego jako punktu odniesienia wartościującego dla osób mówiących po polsku cała Ludzkość. Ale jeśli potraktować ją poważnie, jest groźna dla przyszłości naszej wspólnoty - narodowej, regionalnej, lokalnej - i dla przyszłości naszych rodzin. Ona nie uczy, ona kreuje Nowego Obywatela według wizji dorosłych polityków. To nie jest moja wizja edukacji w szkole świeckiej, otwartej, zwróconej ku dziecku.

sobota, 12 listopada 2016

Akademia trybikiem gospodarki - niekończące się ograniczenie widzenia

Tak się złożyło, że dzięki uprzejmości #LeszekPacholski i #KrzysztofFokt dotarły do mnie dwa, różnej wagi dla naszego myślenia o uniwersytecie i humanistyce, artykuły prasowe. Pierwszy dotyczył korelacji między liczbą uniwersytetów (choć zdaje się, że autorzy rozumieją pod tym terminem tak klasyczne uniwersytety, jak i wyższe szkoły techniczne, politechniki) a wzrostem gospodarczym. Pomijając niezbyt wiarygodne dane i szczątki analiz dla okresu przed 1900 r., dla okresu późniejszego metodologia obliczeń budzi większe zaufanie. I wskazuje, że wraz z każdą szkołą wyższą następuje wzrost GDP. Przy czym do 10% wzrostu licząc od 1950 z każdym uniwersytetem GDP rósł o 0,4%. Wraz z dalszym wzrostem liczby uniwersytetów ta "wartość dodana" spada, ale nadal istnieje. I to niezależnie od wzrostu liczby mieszkańców ogółem lub finansowania / braku finansowania uniwersytetów z środków publicznych. Z dwóch względów jest to ciekawa obserwacja:

a) wskazuje na korelację między elitarnym charakterem kształcenia a wkładem absolwentów w rozwój gospodarczy. Przy tym tę zależność można tłumaczyć prosto: mała liczba studentów oznacza wymuszony wyższy poziom przeciętnej sprawności w pozyskiwaniu wiedzy i umiejętności. A to ze względu zarówno na ogólnie wyższy poziom sprawności/pracowitości studentów (elitaryzm oznacza jednak stały wyścig motywując do pracy), ale też - wyższą jakość wykładowców. Obie rzeczy idą w parze. No i wreszcie  - elitarność kształcenia powoduje, że absolwenci mają dostęp do wiedzy, której nie posiada większość społeczeństwa. Ich wpływ na życie społeczne jest więc bez porównania większy, niż w sytuacji, gdy znacząca część współobywateli kosztuje tego samego owocu wiedzy i może na tej podstawie podejmować decyzje gospodarcze. Krótko mówiąc: nie wystarczy wykreować elitarną grupę uczelni wyższych, żeby uzyskać skokowy przyrost gospodarczy. Bo w chwili obecnej technologie informacyjne oraz powszechność dostępu do edukacji w naszym kraju niwelują w znacznej mierze efekt elitaryzmu. Owszem, będzie to miało sens tylko wówczas, gdy owa nikła grupa uczelni będzie dawała dostęp do naprawdę unikalnej wiedzy i unikalnych umiejętności.

b) nawet przy dużej liczbie uczelni wyższych ich powstawania sprzyja rozwojowi gospodarki. I tu zgadzam się z opinią autorów: We find that this 'university effect' seems to be related to an increase in the supply of skilled graduates who raise productivity in the firms in which they work. We also find that universities boost innovation, as measured by an increase in patents. Krótko mówiąc - kształcenie tam, gdzie nie skupia się na stronie technicznej - bo w tym zakresie rodzą się patenty - musi skupiać się na wyposażeniu absolwentów w umiejętności. Znów, żadna niespodzianka - otwartość, umiejętność analizowania i uczenia się, komunikowania, mobilność - wszystkie te "społeczne efekty kształcenia", których tak często się boimy i czasami pokpiwamy, mają głęboki sens w połączeniu z aktualną (co warto podkreślać) wiedzą o zakresie studiów. Ta ostatnia zaś tylko wtedy ma sens, gdy absolwent sam wie, gdzie jej będzie mógł szukać... Nic nowego? Tak, tyle, że te obserwacje rozciągają się na całą Akademię, niezależnie od tego, czy mówimy o naukach humanistycznych, społecznych czy technicznych.

Drugi z artykułów, wywiad z prof. Januszem Rachoniem przynosi klasyczny ogląd stanu szkolnictwa wyższego z okresu reform Minister Kudryckiej: kształcimy źle, absolwenci są niedokształceni, a w ogóle to po co kształcimy pedagogów, skoro szkoły będą się zamykać. No i oczywiście - humaniści emigrują, lądują na zmywaku w Anglii, a studenci Politechniki nie. Hmmm, zwiększenie naboru na studia techniczne przy zmniejszeniu naboru na humanistyczne jakoś zaciera tę różnicę. Ale zwracam uwagę na ten artykuł z jednego powodu - profesor Rachoń podkreśla, że złe kształcenie spowodowało przemiany sentymentu politycznego ostatnich 2 lat. Nie do końca się z tym zgadzam, powody są przecież dużo głębsze. Natomiast co do jednego nie mam wątpliwości - w kształceniu uniwersyteckim - i w analizie przedstawionego wyżej wzrostu GDP - zapominamy o nieekonomicznych skutkach edukacji wyższej. Uniwersytetu budują kapitał społeczny, kształtują - tak, mimo wszystko - elitę swoich społeczności pod względem szerokości spojrzenia na świat. Nie uwzględniając tego i skupiając się na stronie ekonomicznej tracimy z oczu relacje miedzy własną społecznością i otoczeniem, ale też przymykamy oko na rozpad wewnętrznych więzi społecznych. Gospodarka to dalece nie całość życia ludzkiego.

Oba teksty skłoniły mnie do westchnienia w kontekście ostatniej dekady reform szkolnictwa wyższego - nadal, w każdej opcji politycznej, chce się z Akademii uczynić koło zamachowe gospodarki. No i dobrze. Ale chce się z niej uczynić tylko trybik w maszynie gospodarki. Ot, taką wielką szkołę przyzakładową. Koszty społeczne takiej wizji właśnie płacimy. Nie tylko w Polsce, w coraz większej liczbie krajów demokratycznych. Wciąż mamy szansę odwrócić ten trend. Wciąż mamy autonomię.

sobota, 5 listopada 2016

Pamięć to nie historia. Instytut to nie nauka

Po latach ciszy w debacie publicznej przeszłość staje się tematem niezmiernie gorącym. Niewątpliwie, to świadectwa jakiegoś kryzysu społecznego, bo jak mawiał klasyk, rozwijające się, zamożne społeczeństwa nie mają czasu na wspominanie przeszłości. Dodałbym - gdyby zechciały go mieć, może mniej byłoby rewolucji. Nie ma jednak powodu, by obrażać się na rzeczywistość. Pytanie jednak - czy w tej rzeczywistości toczy się dyskurs o historii? Otóż moim zdaniem nie.

Choć bardzo poruszył mnie wywiad z nowym prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, drem Jarosławem Szarkiem, uznałem, że nie powinienem zabierać w tej sprawie głosu. Zwłaszcza,  że bardzo precyzyjnie omówił go na swoim blogu Krzysztof Ruchniewicz. I dorzucanie kolejnych przykładów nieścisłości historycznych wydawało mi się absolutnie zbędne. Jednak tekst ten raz wkradłszy się do mózgu nie odpuszczał, zwłaszcza, że rośnie napięć wokół 11 listopada i głosów patriotycznych z różnych stron coraz więcej słychać. Czarę przelał jednak dobry, choć oczywiście subiektywny tekst Michała Olszewskiego o społecznych i polityczno-obyczajowych detalach zachodzących zmian. Choć pisane z różnych, skrajnie różnych pozycji politycznych, oba teksty łączy jedno - przekonanie, że historia odgrywa dużą rolę w bieżących działaniach politycznych naszych elit. I że będzie taką rolę odgrywać w transformacji społecznej, jaką obserwujemy.

A moim zdaniem nie.

Bo to, co widzimy dookoła to nie dyskusja o historii, lecz walka o pamięć. A pamięć to przedmiot badań historii, to specyficzna forma źródła historycznego i jednocześnie sposób kreowania narracji o przeszłości w sposób subiektywny, podporządkowany bieżącym celom, wykorzystując dla przybliżenia się do niego strzępki wspomnień o realnych zdarzeniach, ale umieszczając je w kontekstach wspierających cel i dążenie do niego.

Krótko mówiąc - pamięć nie jest historią. Historia jest nauką, właściwym dla kultury europejskiej racjonalnym sposobem obiektywizacji wiedzy o przeszłości. Pamięć jest subiektywna i więcej mówi nam o pamiętającym, niż o przeszłości.

Dlatego nie mam pretensji do prezesa IPN i całej tej instytucji. Choć pracują w niej historycy, wielu rzetelnych, to nie jest to instytucja naukowa. Nie zajmuje się historią. Jest elementem administracji państwowej wykorzystywanym w różnych celach. Różnych, ale z historią i nauką nie mających nic wspólnego.

Dlatego też uważam, że w opisie dzisiejszej sytuacji powinniśmy zachować powściągliwość - ale jednocześnie mocno włączyć się w promowanie historii przeciw budowaniu tożsamości na pamięci. Historycy nie mają wyjścia - zajmują się budowaniem racjonalnych podstaw życia społecznego, zobowiązani są do odpowiedzialności szacunkiem dla zmarłych, których słowa i czyny wykorzystują i przekazują. Jeśli damy się uciszyć i zastąpimy dyskurs historyczny dyskursem pamięci, czeka nas trudne do przewidzenia załamanie komunikacji społecznej i więzi społecznych.

I dlatego wyjście innego nie widzę - musimy jasno wytyczyć metodologiczne granice historii i twardo ich bronić. Nie w swoim, ale społecznym interesie.

Słowa, słowa, słowa... czyli o elitaryzmie pospolitym pewnych zamierzeń reformatorskich

Reformę systemu nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce ma poprzedzić seria spotkań - konsultacji, które zwieńczy Kongres Nauki Polskiej. Pracami przygotowawczymi do Kongresu kieruje dość egzotyczny w składzie Komitet mianowany przez ministra. Po co jednak sam Kongres? Minister Gowin nie ma do końca sprecyzowanej wizji jego funkcji i trudno się temu dziwić. Pierwsze spotkanie w Rzeszowie - jak można sądzić z relacji wideo z wystąpień i dyskusji - nie przyniosło nic specjalnie konkluzywnego, nie powiało też w trakcie jego obrad specjalnie nowatorsko - groźnie - odważnie brzmiącymi pomysłami na internacjonalizację naszego małego światka. Można odnieść wrażenie, że jak ognia unikano prostych kwestii - nie będzie internacjonalizacji, dopóki wykładowcy i naukowcy nie będą czynnie posługiwać się językami obcymi; nie będzie jej, jeśli naukowcy i wykładowcy nie będą mieli czegoś własnego do zaproponowania otaczającemu światu; nie będzie jej, jeśli nie będzie środków na rozbudowę systemu wymiany informacji ze światem; nie będzie jej, jeśli nasi studenci nie będą gotowi do studiowania w językach obcych.

Ale dobrze, przed nami kolejny minikongres, konferencja NKN, tym razem w Toruniu, poświęcony humanistyce. Zacznijmy od prostego stwierdzenia - ogłoszenie jego terminu (24-25.11) niecały miesiąc przed rozpoczęciem to jednak lekka arogancja. Jako mężczyzna pracujący swój kalendarz planuję z pewnym wyprzedzeniem i przyznaję, że pamiętając o tym nie odważyłbym zaprosić gości na konferencję miesiąc przed jej rozpoczęciem. Ale to furda. Sama konferencja ma składać się z dwóch części - zamkniętych 7 sesji bliżej nieokreślonych, zapraszanych przez bliżej nieokreślone gremium specjalistów w dniu 24.11. Na ich obrady przewiduje się kilka godzin tego dnia. Kolejnego dnia Minister Gowin pół godziny poświęci celom reformy, po czym odbędą się dwa wystąpienia tematyczne (po pół godziny) i cztery dyskusje panelowe - każda po godzinie z dodatkiem 10 minut. W trakcie tych ostatnich mają być zreferowane ustalenia wspomnianych "grup ekspertów" i podjęta dyskusja między 4-5 panelistami w każdym panelu.

I koniec.

Nie znam dokładnych założeń konferencji - nie ogłoszono jego celów i metodologii publicznie. Posiadamy jedynie krótki opis na stronie MNiSW, w którym czytamy, że głównym celem spotkania ma być przedyskutowanie wymienionych, kluczowych zagadnień funkcjonowania humanistyki i nauk społecznych. Ale to, co wyłania się z tego programu, niestety, nie zgadza się z tym celem. I odpowiada tendencjom jakże żywym w naszej humanistyce i naukach społecznych, a w ostatniej dekadzie - także w MNiSW.

Po pierwsze wiara w opinie ad hoc zbieranych "ekspertów". Ten sam system grozi nam w ocenie parametrycznej, oznaczając utratę reprezentatywności i porównywalności opinii wpływających na przyszłość nauki i szkolnictwa wyższego. O tym, kto zostanie ekspertem w Kongresie lub w ewaluacji decydują rozmaite względy, możliwe,  że także merytoryczne, ale brak realnego postępowania konkursowego i zastąpienie go niejasnymi mechanizmami doporozumiewania się bliżej nieokreślonych wybierających osłabia wiarę w racjonalność decyzji podejmowanych przez takie grono. Wolicjonalność i subiektywizm jako siła przewodnia w decydowaniu o losach nauki i szkolnictwa wyższego - może to i ładnie wygląda z perspektywy kultu tężyzny i silnych jednostek. Ale nijak ma się do racjonalnej refleksji nad mechanizmami zarządzania tym sektorem społeczeństwa, która mogłaby być uznana za wyraz poglądów środowiska. I przez to środowisko mogłaby być przyjęta.

Po drugie - ano właśnie, program konferencji w Toruniu jasno ustala rolę środowiska naukowego - ma słuchać i klaskać tym, którzy ustalą to, co jest słuszne. Przepraszam, ale inaczej nie odczytuję godziny czasu na dyskusję panelową kilku panelistów i przedstawienie postulatów zespołu roboczego. Może uda się zadać dwa, trzy pytania. Ale potem czas się skończy. I zostanie opinia ekspertów. Bo głos środowiska... W sumie go po prostu nie będzie. Tak, jak nie będzie ogólnej dyskusji, a jedynie spotkania w gronie ekspertów.

Jeśli sami humaniści dają przykład takiego podejścia do dyskusji nad reformą kształtu prawnego naszego małego świata, to czego należy oczekiwać dalej? Przy ogromnej liczbie uczestników kolejne spotkania będą przypominać konsultacje reformy MENowskiej pani Minister Zalewskiej - słowa, słowa, słowa i akceptacja głośna lub ciche odrzucenie.

Z konsultacjami, głosem środowiska nie ma to nic wspólnego. I nie rokuje to dobrze sposobowi potraktowania nas wszystkich przez kolejnych reformatorów.