poniedziałek, 31 października 2016

Dipesh Chakrabarty i platforma wartości we wspólnotowości

W piątek, 28.10., miałem okazję wziąć udział w wykładzie Dipesha Chakrabartiego pt. Climate Change and the Humanities zorganizowanym przez Laboratorium Humanistyki Współczesnej Instytutu Kulturoznawstwa UWr. W największym skrócie wykład przedstawiał rozbieżność w spojrzeniu na podstawowe, globalne zjawiska współczesnego świata w zależności od perspektywy "global globalisation" lub "global climate warming", w odniesieniu do różnorodnego ujęcia obu tych zjawisk w różnych kulturach - głównie w modelach euroatlantyckiej kultury liberalnej i kultury współczesnych Indii. Wykład sam w sobie ciekawy, zwłaszcza poprzez zwrotne odniesienia do różnorodności kultur i narracji w ich obrębie o otaczającym świecie. Ale zasadniczy problem, poruszony już w dyskusji, nie do końca zyskał odpowiedź ze strony Wykładowcy.

No bo tak - opowieść o "globalnym ociepleniu" i konieczności wyrzeczeń w konsumpcji na rzecz pomyślności przyszłych pokoleń, to narracja bogatych krajów Zachodu. A i tu nie wszystkich, jak pokazuje przykład Stanów Zjednoczonych. To jednocześnie narracja bazująca na wierze w naukę - potęgę ludzkiego umysłu potrafiącego uchwycić wieloczynnikowe uwarunkowania kształtujące współczesny świat. Wreszcie, to narracja dająca prymat długiemu horyzontowi, często przekraczającemu długość życia osobniczego, a nawet generacji. Tymczasem taka opowieść często jest odbierana jako opresyjna w krajach o niższym poziomie konsumpcji, zwłaszcza wśród grup uboższych mieszkańców, dla których dostęp do tańszych, a niestety często bardziej destrukcyjnych dla środowiska dóbr, jest ogromnym skokiem, nierzadko o charakterze wręcz przełomowym i znów - wielowymiarowym. Tani, stary, zdezelowany samochód może truć powietrze, ale może dać członkom rodziny szansę na dojazd do pracy, a przez to na zdobycie poczucia godności płynącej z zapewnienia własną pracą minimum egzystencji dla siebie i rodziny. Może też przyśpieszyć powrót do domu i dać czas na podtrzymanie życia rodzinnego. Co nie zdarzyłoby się, gdyby musiał korzystać z innych środków transportu. Przykład banalny, ale takich przykładów można mnożyć - telefony komórkowe, dostęp do sieci Internet, plastikowe wiaderka i siatki, lodówki i najtańsze klimatyzatory - dobra wytwarzane kosztem środowiska, ale w wielu miejscach świata ratujące życie lub wydatnie podnoszące jakość życia z poziomu dla nas niewyobrażalnego. Z takiego punktu widzenia, gdzie byt realnie i dosłownie określa świadomość, opowieść o globalnym ociepleniu jest - oględnie mówiąc - mało przekonująca. A przecież są i inne punkty widzenia. Dla władz Chin globalne ocieplenie ma niewielkie znaczenie z punktu widzenia wyścigu kulturowo-cywilizacyjnego o dominację w Azji, na Pacyfiku i Afryce.

Co zatem musiałoby się stać, żeby globalne ocieplenie i inne zagrożenia długookresowe (zmniejszanie liczby fitoplanktonu w oceanach, spadająca bioróżnorodność Ziemi) jako fakt naukowy zostały zaakceptowane przez większość ludzkości? Chociażby po to, żebyśmy wszyscy w ostatecznym rozrachunku nie spóźnili się z szukaniem odpowiedzi na zagrożenia o wręcz ostatecznym dla nas, ludzkości, charakterze. Bo Ziemia da sobie radę z nami jako problemem, ale my możemy tego nie przeżyć.

Ekonomia i polityka nie są dobrą odpowiedzią. Za dużo w nich przekonania o słuszności swojej i niesłuszności innej wizji świata. A to prowadzi do zawstydzenia i odrzucenia przez inaczej myślących nawet najsłuszniejszych logicznie racji. W czasach globalnego wymiaru komunikacji jedynym wyjściem wydaje się globalizacja wartości. Bez określenia podstawowej platformy wspólnych wartości nie da się uzgodnić żadnego długookresowego działania wspólnego. Ale ta refleksja dotyczy nie tylko - a może nie tyle - nawet całej ludzkości, co nas samych. Jeśli nie podzielamy swoich wartości, to nie zgodzimy się ani na ocenę globalnego ocieplenia i przeciwdziałanie mu, ani nie zdefiniujemy sobie zobowiązań wobec biedniejszych, starszych, słabszych. Nie zdobędziemy się na życie we wspólnocie. A bez wspólnoty - otwartej, dyskutującej i szukającej innowacyjnych odpowiedzi - nie mamy szans na przyszłość. Pozostanie nam drążenie przeszłości w nas samych.

piątek, 14 października 2016

Doktoraty i habilitacje wdrożeniowe, czyli nauka dla świetlanej przyszłości narodu

Wiceminister Piotr Dardziński przedstawił dziś - 14.10.2016 - prasie - bo to ona jest dla nauki najważniejsza - założenia "doktoratu wdrożeniowego", a także zapowiedział "habilitację wdrożeniową". Z grubsza rzecz ujmując - doktorant (a niedługo także doktor) pomaga rozwikłać pracodawcy ważny dla niego problem pracując na etacie. Rozwiązanie tego problemu będzie podstawą doktoratu. Nad doktorantem wdrożeniowym opiekę sprawuje promotor na uczelni i doświadczony pracownik w przedsiębiorstwie. Taka procedura "W efekcie  przyczynia się to do rozwoju kontaktów pomiędzy jednostką naukową a otoczeniem społeczno-gospodarczym, intensyfikacji badań naukowych o potencjale komercyjnym, a także umożliwia zdobycie przez przyszłego naukowca doświadczeń w zakresie działalności B+R".
To radykalna nowość w naszej tradycji, "Doktor" był od czasów powstania tego określenia w Akademii znakiem posiadania rozległej wiedzy teoretycznej, przewyższającej umiejętności praktyczne skupione na wąskim wycinku rzeczywistości. Doktor to ktoś, kto poznaje rzeczywistość i tę wiedzę umie przekazać i poszerzać. Nie przypadkiem "doktor" to często synonim fajtłapowatego naukowca, który ma szeroką wiedzę z zakresu swojej dziedziny, ale "praktycznie" ciężko mu ją zastosować. Nie zapominajmy, że w wielu krajach "doktor" to ostatni stopień naukowy. Reszta to już tylko stanowiska. Po reformach poprzednich rządów tytułem naukowym przestał być magister. To określenie wraz z licencjatem jest tytułem zawodowym. Nadal utrzymano więc różnicę - praktyka (licencjat, doktor) i teoria (doktor, dr hab., profesor). Wprowadzane rozwiązanie przesuwa granicę dalej tworząc nową ścieżkę kariery zawodowej naukowca - ścieżkę wdrożeniową.

Ale po co?

Dla jasności - nie mam nic przeciwko badaczom, którzy potrafią realizować wdrożenia. Chwała im za to, warte jest to pochwały i nagrody. I takowe najczęściej otrzymują, a jeśli nie - powinni o nie zawalczyć. Tylko czy jest to przesłanka, by za wdrożenie nadawać stopień lub tytuł naukowy? Jeśli przedmiot wdrożenia będzie wiązał się ze znaczącym odkryciem naukowym - doktorant zostanie na tej podstawie doktorem bez wdrożenia, a habilitant - doktorem habilitowanym. Po co więc osobna ścieżka? Czy MNiSW zakłada, że doktorat i habilitacja przymiotnikowe nie będę musiały spełniać standardów klasycznych odpowiedników? Że kandydat nie będzie musiał wykazać się dorobkiem naukowym? Jak inaczej rozumieć sens nowej procedury?

Ale jeśli tak, to dlaczego osoby obdarzone tymi przymiotnikowymi tytułami i stopniami mają mieć prawa równoważne z osobami mającymi klasyczne odpowiedniki? Przecież nie będą - bo nie muszą - posiadać równoważnych kwalifikacji (od razu odpowiadam: tak, są słabe doktoraty i habilitacje. Tak, są świetni wdrożeniowcy. Ale my tu o ideałach, nie o partykularnych zdarzeniach). Ministerstwo stwierdza: "Dzięki czemu osoby odnoszące znaczące sukcesy w zakresie wykorzystywania wyników badań naukowych lub prac rozwojowych w otoczeniu społeczno-gospodarczym, będą mogły m.in. być zaliczane do tzw. minimum kadrowego, pełnić funkcje promotorów w przewodach doktorskich, czy być zatrudnione na stanowisku profesora nadzwyczajnego lub uzyskać tytuł profesora."

Oznacza to mniej więcej tyle, że kadra uczelni wyższych lub instytutów naukowych przestanie być kadrą naukowa, a stanie się hybrydą naukowo-wdrożeniową. Celem zaś zasadniczym jest ożywienie rozwoju gospodarczego opartego na wiedzy. "Program doktoratów wdrożeniowych przewiduje zachęty, które mają pobudzać współpracę środowiska naukowego z otoczeniem społeczno-gospodarczym. W Polsce problem niskiego poziomu współpracy pomiędzy tymi sektorami jest szczególnie wyraźny – udział nakładów przedsiębiorstw na działalność B+R w PKB należy do najniższych w Europie."

Czy to źle? Może ministrowie mają racje i należy wykorzystać potencjał naukowców w celu rozwoju dobrobytu materialnego społeczeństwa. Otóż uważam, że nie mają racji. Że o dobrobyt należy dbać, ale nie mieszając rzeczywistości. MNiSW działa cały czas w tym samym magicznym paradygmacie utylitarności nauki: wiedza jest potrzebna tylko wtedy, gdy daje konkretny rezultat. Albo głównie wtedy. Wiedza teoretyczna jest pusta i niepotrzebna. No dobrze, ale skoro tak, to nazwijmy rzeczy odważnie po imieniu - zlikwidujmy uniwersytety, zamieńmy je w szkoły zawodowe. Wyższe. Nie mówmy o doktoratach wdrożeniowych, ale o baronach wdrożenia lub hrabiach innowacji.

Albo po prostu sowicie wynagradzajmy tych, którym wdrożenia się udają. Nie mieszajmy rzeczywistości i znaków. Rozumiem, że nie mając pieniędzy dla wdrożeniowców chce się im wynagrodzić ich trud pustym tytułem. Pustym, bo jakie on będzie miał znaczenie. Już widzę mnogość "wdrożonych" doktorów, którzy zasiadając na stanowiskach dyrektorów, prezesów, ministrów i wiceministrów nagle rozwiązują ważkie problemy pracodawców. I bez dorobku zostają doktorami, doktorami habilitowanymi wdrożonymi, a potem kształcą studentów... Trochę to koliduje z dbałością o jakość kształcenia i poziom nauki w Polsce.

Ale bo ja się tam znam? Może trzeba poczekać, aż dewaluacja wszystkich stopni i tytułów naukowych będzie tak wielka, że stracą one jakiekolwiek znaczenie? 500 doktoratów wdrożeniowych rocznie - kilka lat i będzie sukces. Proces trwa, więc może Ministerstwo chce go tylko przyśpieszyć, żeby gangrena zabiła i tak chory organizm? Nowy wspaniały świat już czeka na nas za progiem. Do pracy, rodacy! Jeszcze tylko parę lat! Ojczyzna, Ojczyzna czeka na Ciebie, doktorancie miły! Habilitancie miły! Że tak sparafrazuje klasyków...

niedziela, 9 października 2016

Zmiana systemu edukacji - brak wartości dodanej?

No cóż, dla ojca trójki dzieci kolejna reforma edukacji to rzecz istotna. Z radością powitałem więc pierwszą zborną wypowiedź niedawnego praktyka, dziś kuratora oświaty w województwie dolnośląskim wspierającego "dobrą zmianę" w tym zakresie. Pozwolę sobie pominąć retoryczne dywagacje Autora czym jest to, co szykuje MEN - reformą, zmianą, dobrą zmianą. Wrócę do tego na końcu. Chciałbym skupić się na argumentach przedstawianych przez Autora.
1) obecny system jest zły, bo "rozrywa pewną ciągłość". Dzieci z trudem się zaprzyjaźniają, a obecny system wyrywa ich z tych przyjaźni, nie pozwala odpowiednio poznać kadrze młodzieży. Dlatego 8-letnia szkoła to zmieni.
No tak, to prawda, że dzieci razem będą dwa lata dłużej - czy to jednak rzeczywiście jest dla ich rozwoju w tym okresie najważniejsze? Czy zmiana otoczenia nie działa na nich pobudzająco i pozwala lepiej zaadaptować się do sytuacji wchodzenia w relacje w obcym otoczeniu? Czy w wieku 13-14 lat trzeba je trzymać pod kloszem? Nie podzielam też nadziei Autora na lepsze poznanie dzieci przez kadrę po przedłużeniu uczenia się dzieci. Jeśli nauczyciel nie potrafi poznać dzieci w ciągu roku pracy, nie pozna ich też w ciągu trzech czy czterech. Pamiętajmy, że dzieci będą zmieniać wychowawców i system uczenia w interwałach 1-(3?)4 i (4?)5-8 rok kształcenia. Więc też jakiejś większej stałości tu nie ma w porównaniu z dzisiejszym systemem 0(1)-3 i 4-6.

2) powrót 4-letnich liceów jest istotny, 'Ważnym argumentem na rzecz zmiany była też idea powrotu do czteroletnich liceów ogólnokształcących. Liceów, które powinny stać się inkubatorami polskiej inteligencji, szkołami z prawdziwego zdarzenia, w których uczniowie zdobywają szeroką wiedzę o sobie, świecie, o ludziach, miejscami, gdzie się zaprzyjaźniają, wychowawczo zakorzeniają, gdzie wchodzą w rozmaite relacje, a kadra ma szansę nad nimi pracować od strony dydaktycznej i wychowawczej'.
Nie rozumiem zachwytu nad przedłużeniem liceum z 3 do 4 lat. Nie znajduję w tym wywodzie żadnego argumentu za tym przedłużeniem. Naprawdę, jeśli w ciągu 3 lat szkoła nie potrafiła zrozumieć, zmotywować, zafascynować ucznia, to skąd nagle ma to zrobić w 4 lata! To znaczy, że teraz dzieci się nudziły 3 lata, a jak dołożymy im rok, to szkoła cudownie się zmieni???

3) Cytuję: 'Mimo że zasadą miało być niełączenie gimnazjów ze szkołami podstawowymi, to w znacznej części przypadków proces ich łączenia z podstawówkami już się dokonał. Ponadto na podstawie danych ministerialnych można zauważyć, że najlepsze wyniki osiągają te gimnazja, których obwód pokrywa się z obwodem szkoły podstawowej, czyli te, które są w zespołach, i te, które kooperują z podstawówką i są w jednym miejscu. Czyż to nie jest argument, żeby gimnazja zostały skonsumowane przez szkoły podstawowe?'
A jakiż to argument? Primo, chciałbym zobaczyć cytowane dane i ich metodykę badań, bo brzmią bardzo jako samosprawdzająca się przepowiednia. Fakt, że gimnazja są w zespołach z podstawówkami (60% w Polsce, 41% w Dolnośląskim) wskazuje na dobrą kooperację obu typów szkół. Ale nie na "skonsumowanie" jednych przez drugie. Może więc obecny system po prostu się sprawdza i dzieciom jest faktycznie łatwiej przejść w sprawdzonym środowisko do nowego etapu kształcenia - patrz wyżej - tylko jeśli tak jest, to po co to zmieniać? Nie widzę w tym żadnej wartości dodanej poza administracyjnym usprawnieniem systemu. Widzę natomiast wielką wadę dla dzieci - zahamowanie ich mobilności. Dziś po podstawówce same wybierają gimnazjum, mogą nie udawać się do gimnazjum rejonowego, jeśli zafascynuje ich specjalność innego. Ba!, mogą wyjechać z miejsca zamieszkania i już w gimnazjum zacząć naukę w innym miejscu - nie tylko z wsi do miast, ale też pomiędzy ośrodkami miejskimi. Ustalając 8-letnią szkołę powszechną skazujemy dzieci na 8 lat tej samej szkoły.

4) I tu argument demokratyczny: 'Nie spotkałem ani jednego sondażu, ani jednego badania, z którego by wynikało, że mniej niż połowa Polaków chciałaby likwidacji gimnazjów, czyli — mówiąc inaczej — zawsze więcej niż 50 proc., w praktyce 60, a nawet był taki czas, że 70 proc. respondentów opowiadało się za ich likwidacją. W demokracji ten argument, czyli głos opinii publicznej, ma znaczenie."
Nie rozumiem tego argumentu, bo nie ma on wartości merytorycznej. Zgaduję, że większość niż 70% Polaków zawsze nie będzie chciała płacić podatków, duuuża część łożyć na ZUS. I co z tego? Czy któraś władza odważy się pójść za tym głosem większości?

5) argument finansowy: 'W Polsce jest prawie 7,5 tys. gimnazjów, ale 60 proc. tych szkół funkcjonuje w zespołach, więc nie 7,5 tys., lecz jedynie 3 tys. dyrektorów straci swoje stanowiska. Mniej stanowisk dyrektorskich, wicedyrektorskich, sekretariatów oznacza zaoszczędzenie środków, pozostaną one w systemie."
Przykro mi, ale to demagogia. Jeśli mamy kierować się finansami - a nie merytoryczną wartością edukacji - to zwolnijmy w ogóle dyrektorów w gminach i ustalmy oberdyrektora gminnego, który będzie zarządzał z pomocą centralnego systemu elektronicznego - wyznaczanie zajęć, pensa etc, to wszystko da sie zrobić. Wystarczy jednak osoba administrująca w szkole jako końcówka systemu. Będzie taniej. W sumie - najtaniej będzie, jak skończymy kształcenie w wieku 13 lat, albo zaczniemy w wieku 10, ale czy to ma sens?

Dalej właściwie nie ma już argumentów za zmianą systemu, jest zapewnianie nauczycieli, że nie stracą na zmianach, podkreślanie, że cofnięcie się z kształcenia ukazującego zależności (przyroda) na rzecz podziału przedmiotów - fizyka, biologia, chemia z oddzielnymi programami - przyniesie więcej korzyści, podkreślanie znaczenia historii i rozszerzenia jej tradycyjnego, chronologicznego kursu w systemie repetycji (pełen kurs w szkole podstawowej, pełen w średniej)... Aha, wyjaśniło się, że IPN nie zatrudnia historyków :) 'Jeśli chodzi o przygotowanie kursu najnowszej historii Polski, zostało podpisane porozumienie między minister Anną Zalewską a Instytutem Pamięci Narodowej. Oprócz tego są zapraszani do współpracy historycy."

Uderza swoboda, z jaką kurator zgadza się na ideologizację nauczania: 'Szkoła nie może abdykować z funkcji wychowawczych, wpajania patriotyzmu, utożsamiania z naszą narodową wspólnotą. Ważne są etos pracy i przywiązanie do polskości. Dlatego nie może być rozbieżności między tym, co nauczyciel deklaruje, co mówi, do czego wzywa, a tym, co sam robi i jaką postawę prezentuje.' Nie wnikam, czy oznacza to, że mający inne niż obowiązujące poglądy władz nauczyciel powinien opuścić szkołę. Mam nadzieję, że to tylko lapsus wynikający z uniesienia Autora, które pozwoliło mu połączyć ideologię z wychowaniem. Ale jeśli nie, to wraz z powrotem do systemu 8+4 będziemy mieli powrót do wizji, w której nauczyciel jest przedłużeniem ideologicznego nauczania partii rządzącej. Nie zgadzam się na to i żałuję, że gdzieś to się przebija w analizowanym wystąpieniu.

Autor nalega na początku, by nie traktować obecnych działań MEN jako reformy, lecz jako zmianę, dobrą zmianę. Dostrzegam zmianę, zgadzam się, że nie jest to reforma. Nie zreformowano sposoby nauczania, cofnięto wskazówki bez specjalnego uzasadnienia merytorycznego. Nie zreformowano metodyki, kształcenia nauczycieli, podejścia do celów nauczania (zaklinanie rzeczywistości mówieniem o rezygnacji z testów to za mało) i - przede wszystkim - podejścia do dzieci. Ot, kolejny raz zmienia się dekoracje i naprawdę, nie widzę w przedstawionych wyżej argumentach żadnego uzasadnienia tej zmiany. Może będzie się łatwiej zarządzać oświatą - ubędzie 1/3 jednostek. Może starsi politycy i nauczyciele poczują, że wrócili w czasy swej młodości. Ale czy to zmieni cokolwiek w przyszłości naszych dzieci? Zmniejszy ich aktywność, mobilność i umiejętności przystosowawcze w relacjach społecznych. Nie widzę zachęt do wspierania kreatywności zapowiadanego przez Autora. W sumie po lekturze artykułu nie widzę sensu tej zmiany z punktu widzenia edukacji moich dzieci. Swoją edukację w szkołach wspominam obojętnie lub źle i nie bardzo rozumiem, jak powrót do tego systemu w czasach, które pędzą do przodu i wymagają wielkiej otwartości, elastyczności i umiejętności kreacji, miałby pomóc mojej trójce.
Pozostaje mieć nadzieję, że przy całym sztafażu zmian fundowanych nam przez władzę, dobrzy nauczyciele pozostaną dobrzy, że nikt nie będzie ich zwalniał z powodów ideologicznych. Może więcej musimy wziąć na siebie, pokazywać im szerszy, bardziej holistycznie traktowany świat, niż to, co chce im fundować szkoła. Ale szkoda mi szans na otwartą edukację. Szkoda wysiłku, jaki włożono w organizację dobrych zespołów nauczycieli. Szkoda lat, jakie poświęcono na stworzenie dobrze działających szkół, które właśnie się rozpadną. W imię czego? Nie potrafię zrozumieć.

piątek, 7 października 2016

Podział społeczeństwa, władza i edukacja, czyli zmienność świata tego

Ciekawe dane o bardzo silnej korelacji między wykształceniem głosujących w GB i USA a poparciem dla Brexitu i D. Trumpa. Mniejsza o pewną ich oczywistość (większość osób z wyższym wykształceniem przeciw, większość bez wyższego wykształcenia - za). Istotniejsze, że w obu przypadkach istnieje głęboka przepaść między wyborami mniej i bardziej wykształconych, około 75% z każdej grupy podejmowała decyzje odmienne od decyzji grupy przeciwnej. To znaczy, że ich światopogląd, w tym ten jego fragment, który wyrażał się poprzez głosowanie nad sprawami publicznymi, był skorelowany z wykształceniem, a może raczej - formacją mentalną uzyskaną poprzez pobyt w szkole konkretnego szczebla. Autor z The Guardian sugeruje relację mniej lat w szkole - bardziej autorytarny światopogląd, więcej lat - bardziej liberalny. Co by oznaczało, że czeka nas długo, autorytarna zima, bo wmontowane w demokrację hamulce konstytucyjne - jak pokazuje przykład Polski - można sprawnie rozmontować i to nawet bez większego nakładu wysiłku, jedynie dystrybuując propagandę i nakłady na wsparcie socjalne dla uboższej części społeczeństwa.

Ale rzecz nie wydaje się taka prosta. Spójrzmy bowiem na wyniki wyborów prezydenckich w Polsce w 2015 r. Owszem, większość osób z wykształceniem podstawowym i zawodowym wsparła prezydenta Dudę. Ale już w kategorii wykształcenia średniego i wyższego nie ma tej zależności w odniesieniu do prezydenta Komorowskiego. W pierwszej turze znaczącą ilość głosów pozyskał Paweł Kukiz, Andrzej Duda bliski zaś był prezydentowi Komorowskiemu. W wyborach parlamentarnych znów większość w każdej grupie wykształcenia miała partia PiS, choć prawdą jest, że w grupie z wykształceniem średnim i wyższym uzyskała najmniejszą przewagę nad PO. Oba wyniki mnie mogą cieszyć - pokazują zróżnicowanie poglądów, ale i spójność społeczną ponad podziałami klasowo-edukacyjnymi.

Tyle, że świat się zmienia. W chwili obecnej polaryzacja społeczno-polityczna wydaje się być dużo, dużo większa, niż jeszcze przed rokiem. Według raportu CBOS z tego roku "Dla oceny działań partii rządzącej istotne znaczenie ma status społeczno-ekonomiczny respondentów. Najwięcej krytyków znajdują one wśród osób z wyższym wykształceniem (56%) oraz badanych o miesięcznych dochodach per capita w wysokości 2000 zł i więcej (62%). Im niższy poziom wykształcenia i im niższe dochody, tym słabsza dezaprobata. Wśród osób z wykształceniem podstawowym i zasadniczym zawodowym oraz wśród średnio sytuowanych polityka obecnych władz ma więcej zwolenników niż przeciwników. Do osób najczęściej popierających politykę PiS należą rolnicy (58%). (s. 11)". Jednocześnie "Poparcie dla działalności Komitetu Obrony Demokracji (w mniej lub bardziej zdecydowany sposób) deklaruje ogółem 46% badanych, a dla działań Prawa i Sprawiedliwości – 42%." (s. 13). Kilka punktów w tą lub tą jest bez znaczenia, ważniejsze jest samo podzielenie społeczeństwa na dwie przeciwstawne, mocno zakorzenione w warunkach ekonomicznych grupy. Naturalne dla władz - sądząc z minionych miesięcy - będzie dążenie do osłabienie grupy przeciwników: podnoszenie podatków, zmniejszanie liczby osób o wyższym wykształceniu, wspieranie silniejszej liczebnie grupy o niższym statusie materialnym i rozbudzanie przekonania o immanentnym, ideologicznym konflikcie między obu grupami. W którym to konflikcie - jak wykazał jasno spór o ustawę "aborcyjną" - jedynym pewnym i przewidującym przyszłość strażnikiem interesów osób o konserwatywnych poglądach będzie Jarosław Kaczyński. Dla którego przekonanie o podziale społeczności i konieczności utrzymania tego podziału wydaje się naturalne.

Osobiście uważam wprowadzanie i utrwalanie tych podziałów za głęboko szkodliwe. Skupiają bowiem uwagę społeczeństwa na problemach wskazanych przez polityków, a więc i receptach krótkookresowych, z brakiem podstawowej refleksji nad skutkami długookresowymi działań politycznych. Nie są to jednak podziały długotrwałe, niemożliwe do zapośredniczenia. Jeszcze. Gorzej, jeśli względy polityczne doprowadzą do utrwalenia wartościowań i wzajemnych niechęci obu grup społecznych. Gorzej, jeśli narośnie przekonanie, że rozwój jest czymś złym, podejrzanym. Wtedy wpadniemy w spiralę złudy i przemocy. Musimy zrobić wszystko, żeby tego uniknąć. Takie jest nasze powołanie.

sobota, 1 października 2016

Prywatne, ale za pieniędze podatników?

Kolejne wypowiedzi pana ministra Gowina budzą coraz większą moją konsternację. Tym razem - cytuję za DGP: 'podczas inauguracji w niepublicznej szkole wyższej - Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie - powiedział, że ALK należy do sektora uczelni, które "na pewno nie mają w Polsce równych szans konkurencji". Zdaniem ministra to, że studia stacjonarne na uczelniach niepublicznych nie są dofinansowane z budżetu państwa, jest stratą dla całego sektora szkolnictwa wyższego w Polsce.' I to jest prawda - ale jakby nie do końca. Po pierwsze primo nikt nie miał podobnych dylematów w sektorze prywatnym, gdy w latach 90. i początku XXI w. pieniądze płynęły szeroką strugą. Minimum nakładów na wsparcie dla studentów, brak - lub minimum - na badania, podkupywanie kadry z uczelni państwowych bądź wręcz - a ten proceder żywy jest do dziś - wspieranie się kadrą tych uczelni przez zatrudnianie na 'umowach zleceniach/o dzieło', ulgowe traktowanie przez kolejne wizytacje PKA i obchodzenie standardów kształcenia... Można wyliczać długo - tylko po co? Secundo - sektor prywatny, nawet najlepsze uczelnie, nie mają żadnego interesu we wspieraniu kosztochłonnych badań naukowych i nie robią tego. Nawet najlepsze bytują w sferze lekkiej humanistyki bazując na badaczach wykształconych w środowisku uczelni państwowych. No i tertio - nie rozumiem, na czym miałaby polegać 'prywatność' sektora prywatnego, jeśli kształcenie w nim miałoby być dotowane tak samo, jak w sektorze państwowym. W kontekście punktu 1 i 2 - jakież byłoby to równouprawnienie sektorów? Jeśli mamy mówić o równouprawnieniu, to zwolnijmy cały sektor państwowych uczelni wyższych z podlegania ustawie o finansach publicznych, konsekwentnie z ustawy o zamówieniach publicznych, lekce sobie ważmy prawo o szkolnictwie wyższym z jego zapisami o minimach kadrowych, dokumentach potrzebnych do utworzenia kierunków itp., itd. No i wreszcie - pozwólmy swobodnie pobierać opłaty za kształcenie identycznie, jak w uczelniach prywatnych.
Prywatne szkolnictwo wyższe od dekad jest pod specjalną ochroną ułomnego prawa dając w większości przypadków nienajlepsze wykształcenie, zabierając czas i energię niedofinansowanych pracowników sektora publicznego i szkodząc całemu szkolnictwu wyższemu. Jeśli ktoś chce równości to niech a) znacjonalizuje najlepsze szkoły prywatne lub b) da równe warunki do konkurowania z nimi szkolnictwu publicznemu.
W chwili obecnej odbieram słowa pana Ministra jako wynikające ze złego poinformowania (dość kłopotliwe dla mnie było czytanie refleksji pana Ministra o rankingach w kontekście rzekomej nieuczciwej konkurencji szkół państwowych) i niestety oddziaływania potężnego i wpływowego lobby właścicieli prywatnych biznesów, które chcą przetrwać ciężkie czasy za pieniądze podatników. Jeśli tak się stanie, to podobnie jak w przypadku nowego algorytmu szkodę największą poniesie społeczeństwo, a zysk z kasy państwa zanotują prywatni przedsiębiorcy.

Prywatne, ale za pieniędzy podatników?

Kolejne wypowiedzi pana ministra Gowina budzą coraz większą moją konsternację. Tym razem - cytuję za DGP: 'podczas inauguracji w niepublicznej szkole wyższej - Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie - powiedział, że ALK należy do sektora uczelni, które "na pewno nie mają w Polsce równych szans konkurencji". Zdaniem ministra to, że studia stacjonarne na uczelniach niepublicznych nie są dofinansowane z budżetu państwa, jest stratą dla całego sektora szkolnictwa wyższego w Polsce.' I to jest prawda - ale jakby nie do końca. Po pierwsze primo nikt nie miał podobnych dylematów w sektorze prywatnym, gdy w latach 90. i początku XXI w. pieniądze płynęły szeroką strugą. Minimum nakładów na wsparcie dla studentów, brak - lub minimum - na badania, podkupywanie kadry z uczelni państwowych bądź wręcz - a ten proceder żywy jest do dziś - wspieranie się kadrą tych uczelni przez zatrudnianie na 'umowach zleceniach/o dzieło', ulgowe traktowanie przez kolejne wizytacje PKA i obchodzenie standardów kształcenia... Można wyliczać długo - tylko po co? Secundo - sektor prywatny, nawet najlepsze uczelnie, nie mają żadnego interesu we wspieraniu kosztochłonnych badań naukowych i nie robią tego. Nawet najlepsze bytują w sferze lekkiej humanistyki bazując na badaczach wykształconych w środowisku uczelni państwowych. No i tertio - nie rozumiem, na czym miałaby polegać 'prywatność' sektora prywatnego, jeśli kształcenie w nim miałoby być dotowane tak samo, jak w sektorze państwowym. W kontekście punktu 1 i 2 - jakież byłoby to równouprawnienie sektorów? Jeśli mamy mówić o równouprawnieniu, to zwolnijmy cały sektor państwowych uczelni wyższych z podlegania ustawie o finansach publicznych, konsekwentnie z ustawy o zamówieniach publicznych, lekce sobie ważmy prawo o szkolnictwie wyższym z jego zapisami o minimach kadrowych, dokumentach potrzebnych do utworzenia kierunków itp., itd. No i wreszcie - pozwólmy swobodnie pobierać opłaty za kształcenie identycznie, jak w uczelniach prywatnych.
Prywatne szkolnictwo wyższe od dekad jest pod specjalną ochroną ułomnego prawa dając w większości przypadków nienajlepsze wykształcenie, zabierając czas i energię niedofinansowanych pracowników sektora publicznego i szkodząc całemu szkolnictwu wyższemu. Jeśli ktoś chce równości to niech a) znacjonalizuje najlepsze szkoły prywatne lub b) da równe warunki do konkurowania z nimi szkolnictwu publicznemu.
W chwili obecnej odbieram słowa pana Ministra jako wynikające ze złego poinformowania (dość kłopotliwe dla mnie było czytanie refleksji pana Ministra o rankingach w kontekście rzekomej nieuczciwej konkurencji szkół państwowych) i niestety oddziaływania potężnego i wpływowego lobby właścicieli prywatnych biznesów, które chcą przetrwać ciężkie czasy za pieniądze podatników. Jeśli tak się stanie, to podobnie jak w przypadku nowego algorytmu szkodę największą poniesie społeczeństwo, a zysk z kasy państwa zanotują prywatni przedsiębiorcy.