sobota, 4 września 2010

Czy naukowcy chcą reform?

Znów "Polityka", tym razem artykuł o nepotyźmie w nauce, wśród prawników i we władzach samorządowych. Przypomnę, że w projekcie nowej ustawy o szkolnictwie wyższym znajduje się zakaz zajmowania stanowiska bezpośredniego przełożonego przez bezpośredniego krewnego podwładnego. Pomijam tu dyskusję nad sensownością zapisu, ale jakże symptomatycznie w tym kontekście brzmi zdanie prof. Jerzego Regulskiego: Żadna elita nie jest zdolna do przeprowadzenia reformy, bo zmiany są dla niej zagrożeniem. To dotyczy również elity naukowej. A polskie środowisko naukowe musi się otworzyć i zrozumieć, że bez głębokiej reformy grozi mu katastrofa.
Podobny sens mają zdanie powtarzane już bodaj od roku w - w moim odczuciu przynajmniej - pozorowanej dyskusji o stanie nauki polskiej i jej reformowaniu. W artykułach prasowych i wypowiedziach w mass mediach dominuje przekonanie, że nauka polska już się zapadła i bez narzuconych jej przez władzę zewnętrzną reform nie podniesie się i nie będzie dobrze służyć społeczeństwu. Tyle, że większość analiz stanu nauki polskiej dotyczą w głównej mierze a) relacji między wykształceniem a perspektywami zawodowymi absolwentów szkół wyższych; b) obecności polskich uczelni, badaczy i ich dorobku w rankingach światowych. Wiele by mówić o adekwatności metod badawczych przyjętych przy tego typu badaniach i związku celów z poziomem refleksji naukowej. Bo jaki sens ma mierzenie tą samą miarą jakości pracy fizyka kwantowego, biotechnologia, filologa jednego z języków (kultur) ruskich i historyka? Jaki sens ma wpatrywanie się w rankingi, których metodologia zawęża pole analiz do nauk ścisłych i nauk o ziemi (np tzw. ranking szanghajski), bądź skupia się na wyliczaniu obecności publikacji w czasopismach na listach zdominowanych przez anglojęzyczne periodyki? Co ma począć biedny filolog lub specjalista z dziedziny historii Gruzji, jeśli publikują głównie książki i to w językach swoich specjalności badawczych? Ba!, ministerstwo filologa potraktuje ulgowo jako tworzącego w języku podstawowym swej dziedziny, ale już historyk powinien publikować tylko po angielsku (wszystkie inne języki są tak samo podrzędne jak polski dla ankiety dorobku w zakresie nauk humanistycznych opracowanej przez MNiSW). Taka procedura przyniesie tylko tyle, że 1) w rankingach polskie uczelnia wypadną słabo, bo brane pod uwagę dziedziny wymagają ogromnych i wieloletnich nakładów finansowych. Których nasz kraj skąpił i skąpi. Ale nic nie mówi o stanie nauki jako takiej; 2) wskaże, że humaniści publikują mniej w uznanych czasopismach, niż ich koledzy z Anglii, Niemiec, Francji - bo ich czasopism jest więcej na listach i tylko tyle. Czy jest to jednak oznaka słabości nauki? Co najwyżej słabości marketingu naukowego.
Czy zatem wątpię w potrzeby zmian i uważam je za niepotrzebne, de facto potwierdzając tym sąd prof. Regulskiego. W żadnym wypadku. Dotychczasowy system funkcjonowaia nauki w żaden sposób nie zachęca do aktywności, a w dodatku obrósł w cały szereg wypaczeń natury obyczajowej (jak wspomniany już nepotyzm, czy tzw. "kolesiostwo"). Zmiany są konieczne i wielu z moich kolegów jest o tym przekonanych. Ale zmiany przemyślane, jeśli już nawet nie przedyskutowane - bo tzw. konsultacje społeczne przy interesującym ustawodawstwie miał dość nijaki przebieg. Dostrzegające wielowymiarowość nauki i określające precyzyjnie priorytety polityki naukowej rządów w zgodzie z długofalowym interesem narodu. Wreszcie realnie wspierające najaktywniejszych badaczy. W planach pani minister o żadnym z tych elementów nie ma mowy. Nic więc dziwnego, że budzą niepokój. Co bowiem znaczy w naszych realiach zmiana ścieżki kariery naukowej według nowych zasad? Pozostawienie habilitacji, przy czym o wynikach procedur decydować będzie nie dość liczne grono rad naukowych, przed którymi odbywał się przewód, lecz kilku ekspertów tworzących komisję. I nie widzących na oczy habilitanta. W zakresie procedury przyznawania tytułu profesora - odkładanie jej na wiele, wiele lat po habilitacji i mnożenie warunków mających bardzo prezentystyczne uzasadnienie. Jak inaczej zrozumieć wymóg wypromowania 3 doktorantów? Czy oznacza to stopniową likwidację kadry profesorskiej w astronomii i innych elitarnych kierunkach? Po co pojawia się wymóg pozyskiwania środków finansowych na badania jako element oceny kandydata do tytułu profesora? Żeby zdopingować polskich naukowców do walki o granty europejskie, bo dziś zbyt mało pieniędzy z europejskiej centrali zasila polską naukę? Nawet, jeśli dla badanego problemu przez daną osobę pozyskanie takiego grantu nie jest potrzebne? Obserwacja tej "choroby grantowej" poza granicami naszego kraju niczego dobrego nie wróży - dziesiątki programów powoływane są do życia by wyciągnąć pieniądze z portfela europodatnika, dokładnie tak, jak ma to miejsce w przypadku realiów polskich. Relacja między nakładami a wynikami, ich uzsadnieniem społecznym jest mówiąc oględnie dyskusyjna. A przy tym wszystkim jedno pozostaje nie zmienione - środki na wynagrodzenia i sposób kreowania wynagrodzeń. Pani minister i jej doradcy zżymają się na wieloetatowość pracowników nauki, ale nie dostrzegają, lub dostrzegać nie chcą, że wielu z nich ma rodziny i stara się je utrzymać. Mając do wyboru stałą troskę o związanie końca z końcem przed końcem miesiąca wszyscy wybierają poszukiwanie drugiego i trzeciego etatu. Bez realnego bodźca finansowego dla tych, którzy chcą pracować naukowo, choroba nadmiaru dydaktyki na wielu etatach realnie ograniczy produktywność i oryginalność osiągnięć polskich naukowców.
MNiSW chce reformy i zorientowanych na konkurencyjność i wydajność zmian w systemie nauki i szkolnictwa wyższego. Chwała mu za to, bo to więcej, niż chciały poprzednie ekipy. I z pewnością spotkałoby się to z uznaniem wielu osób, gdyby nie arogancja w przeprowadzaniu tej operacji na niejednorodnym i wrażliwym ciele. Naukę można bowiem zmieniać i reformować jako strukturę jedną decyzją ustawodawcy i szeregiem zarządzeń ministra, ale szkody wyrządzone dorobkowi intelektualnemu Polski będzie można ocenić dopiero po wielu, wielu latach. Zatem reformy - tak, jak najbardziej. Ale przemyślane i logicznie, a nie życzeniowo zmierzające do osiągnięcia celów wskazywanych w preambułach do tych zmian.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz