niedziela, 5 listopada 2017

Nauka jako dziedzina olimpijska

Dlaczego męczą mnie dywagacje o nowej ustawie? Sęk nie w tym kto i co. Cały czas powtarzam - problem tkwi w tym, po co?

Kolejny raz sieć obiegają badania wskazujące, że większości artykułów naukowych - nieważne, czy z działu STEM, czy Arts - nie czyta nikt, poza zobowiązanymi do tego procesem wydawniczym. Nawet, jeśli jest to przesada - bo badania często opierają się na cytowaniach, a te liczone są od artykułów obecnych w bazach, a nie od publikacji w ogóle (brak niemal w ogóle książek), nie mówiąc o lekturze - to przecież niewielka. Nauka, a może raczej przemysł publikacyjny to dziś wielki biznes. Biznes ściśle powiązany z interesem finansujących pracowników nauki. Dla tych ostatnich publikacje nie muszą być drogą do komunikacji naukowej, bo ta przeniosła się na ścieżki nieformalna w najlepszym wypadku. Częściej może - po prostu umarła. Publikacje rzadko pobudzają do dyskusji, jeśli już, to częściej do kuluarowych opinii.

W obrębie nauk humanistycznych dział recenzyjny staje się sprawozdawczym, w najważniejszych czasopismach recenzje to 1-3 stron maszynopisu na przedstawienie pracy. Artykuły recenzyjne pojawiają się rzadko, bo dyskusja krytyczna - czy w druku, czy na forum publicznym - może oznaczać odroczone w czasie, ale zawsze straty. Czasami dotykające liczne grono nieświadome źródeł kłopotów. Prywatyzacja nauki z jednej strony, ale ściśle związana z drugą stroną - jej przejęciem przez kulturę prestiżu. Nie, nie prestiżu akademików, ale instytucji finansujących. STEM może otwierać nowe, dające więcej zysku drogi rozwojowi gospodarki, a to przynosi prestiż zarządzającym - prezesom posiadającym dziełu B+R lub współpracującym z uczelniami, rządom finansującym badania. Humanistyka i nauki społeczne nie wspierają gospodarki. Nie wspierają też rozwoju kultury. Ale mogą wspierać prestiż rządzących i zarządzających. Miejsca w rankingach, prestiżowe granty, nagrody za dzieła itd., itp. Czytanie, myślenie i dyskutowanie jest niepotrzebną stratą energii. Nauka jako system ma produkować prestiż.

Nic nowego - czy nie w tym celu mecenasi finansowali badania od XVI w.? A jednak - przełomowy dla naszej cywilizacji i kultury okres schyłku XVIII-XIX w. w moich oczach dał nadzieję na inne miejsce nauki. Paradoksalnie - na jej powrót do antycznych i średniowiecznych korzeni. Gdy nauka miała  nieść oświecenie tłumacząc świat, dając szansę na podejmowanie racjonalnych - z wszystkimi ograniczeniami kontekstu - decyzji. To wiedza była potrzebna, kluczowa wręcz do życia. To wtedy knowledge was power. Nikt nie myślał o gospodarce opartej o wiedzy, bo całe życie było przesiąknięte skutkami wiedzy. Lub jej brakiem. Dla elity szacunek dla wiedzy był fundamentem zarządzania, bo wiedza była z założenia bezinteresowna - wiedza ułomna na ludzką miarę miała pomóc znaleźć miejsce w świecie, oswoić go, zmienić.

Świat szybko się zmienia, ludzkie pragnienia wolniej. I wiedza stała się najpierw narzędziem w walce o władzę polityczną, dziś głównie ekonomiczną i medialną. Mówienie o dążeniu do prawdy stało się naiwnością, a celem instytucji mających zajmować się rozumieniem świata i przekazywaniem wiedzy o tym świecie stało się wspomaganie gospodarki i - co najwyżej - mechanizmów administrowania państwem lub grupami połączonymi więziami religijnymi / ideowymi.

W XX w. prestiż nauki w naszym kraju wynikał z przekonania, że zajmują się nią ludzie dający odpór pragmatyzmowi i starający się mówić prawdę, szukać prawdy. Tylko i aż tyle. Lata 90-te XX w. przekreśliły tę wizję, bo badacze zamienili się w pracowników nauki, a później w wędrownych nauczycieli. Uczelnie miały budować prestiż społeczeństwa liczbą posiadających wyższe wykształcenie, a przy okazji zatrzymać młodych przez pewien czas z dala od rynku bezrobocia. Zapłacono za to cenę straszliwą - pauperyzacji misji i deprecjacji zawodu naukowca. Kolejni reformatorzy z poprzedniego i obecnego obozów władzy celnie wskazują słabości tego modelu, zapominając, że sami go stworzyli. Własnymi rękami. I jaka ma być recepta na ten stan? Jeszcze większy nacisk na pragmatyczny i prestiżowy wymiar nauki. Gospodarka oparta na wiedzy, a wiedza windująca polską naukę w rankingach światowych. Przy okazji - dająca sukcesy zarządzającym.

Nie zrzędzę. Po prostu nie widzę logicznego sensu w mówieniu o poszukiwaniu prawdy w sytuacji, gdy szuka się prostych PR-owskich i ekonomicznych rozwiązań. Reformy abstrahujące od tego, czym w istocie swej jest nauka, jedynie dostosują system do bieżących wymagań społeczeństwa i ludzi władzy. Ale to oznacza, że nauka nigdy nie wyjdzie poza horyzont społeczeństwa tu i teraz, a zwłaszcza polityków tu i teraz. Kultura prestiżu to także kultura strachu. Nie odkryć, bo te wymagają odwagi, potknięć i przegranych.

Nie zrzędzę. Nie narzekam na Ministra i ustawę, która wpisuje się w kulturę prestiżu. Tak ustawiony został system, by nauka wspierała aktywność polityków. Ale złości mnie nasza zgoda na taką drogę nauki. Na brak własnej wizji, czym ma być nauka. Na sprowadzenie prawdy do roli frazesu i recepty na nowy odkurzacz.

Nauka staje się, a może już się stała dziedziną olimpijską. Medale zależą od wsparcia finansowego, selekcji, morderczego treningu i nie mają sensu - poza prestiżem. Są absurdem, nielogicznym marnotrawieniem zasobów, ale przynoszą prestiż. Nie tworzą kultury - są immanentnym elementem igrzysk. Niczym więcej, jak częścią pop-kultury igrzysk i chleba. I jeśli nie znajdziemy odpowiedzi sami, na poziomie, nie w pionie, na pytanie, czym ma być nauka, jeśli nie setką w dzienniku telewizyjnym i kontrolowanym B+R w fabryce, to nie ma sensu mówienie o roli nauki, o etosie naukowca, o tym czy tamtym. Nauki nie będzie. Pozostaną zawody i prestiż.

Oby tak się nie stało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz