środa, 20 września 2017

Liberalnie do kości? Anielska Akademia nie potrzebuje zmian czyli dylematy (chyba ostatnie) wokół nowej ustawy

Chyba nikt w Akademii - poza najtwardszymi z twardych - nie wątpi, że systemowi nauki i szkolnictwa wyższego przydadzą się zmiany, jeśli ma zrealizować ogólnie akceptowane cele: zapewnić studentom porównywalny ze standardem europejskim poziom edukacji, wspierać rozwój nowoczesnej gospodarki, wreszcie brać udział i moderować dialog kulturowy, który wesprze funkcjonowanie otwartego, demokratycznego społeczeństwa. Minister J. Gowin - może z nieco innych pobudek - rozpoczął swoje urzędowanie od słusznego stwierdzenia, że nie wie, jak mają wyglądać te zmiany i z chęcią je wydyskutuje z zainteresowanymi. Chwała mu za to, choć medialny, PR-owy charakter wielu ruchów budził moje wątpliwości, a niewielki wpływ zainteresowanego otoczenia na tę dyskusję sprawił, że nie wykroczyła ona w sferze rozwiązań poza to, co od lat powtarzano. Ale w porządku, mamy wreszcie propozycję. Prawie 200 stron tekstu, wiele detali, ale też ogrom niewiadomych (tu wyjątkowo zgadzam się z opinią członków Klubu Jagiellońskiego). Tekst nierówny, niejednolity i trudny do ogarnięcie, bo nie tworzący przejrzyście uporządkowanego systemu. Tym niemniej, jak na standardy legislacyjne ostatnich lat - nie jest najgorzej. Skupmy się zatem na najważniejszych propozycjach biorąc pod uwagę wskazane wyżej cele Akademii,
1) bardzo wyraźne wzmocnienie władzy rektora. To on, bez pośrednictwa dziekanów, będzie w pełni decydował o finansach wszystkich komórek uczelni. To on będzie w pełni kontrolował politykę kadrową, w tym obsadę wszystkich kluczowych stanowisk na uczelni (koniec z wyborami dziekanów czy dyrektorów jednostek). Wreszcie, to on będzie proponował statut i strategię uczelni oraz je realizował (art. 24, ust. 2). I to ostatnie jest kluczowe, bo przecież decyduje o teraźniejszości i przyszłości uczelni, w tym o liczbie i charakterze etatów...
Nie zgadzam się z opinią pani Jolanty Ojczyk, że w proponowanych rozwiązaniach zawarte jest ubezwłasnowolnienie rektora i rady (nowego organu) przez senat. Znający realia pracy na uczelniach wiedzą, że senat już dziś w większości przypadków podąża za rektorem. W nowej ustawie, gdy pełne kompetencje w zarządzaniu finansami przejdą na rektora, jego wpływ - jako ustawowego przewodniczącego senatu - na członków senatu będzie przemożny. Zwłaszcza, że - zgodnie z art. 30 nowej ustawy - senat po uchwaleniu statutu, a tego nie robi się codziennie, ma niemal wyłącznie kompetencje opiniujące i robocze - nadawanie stopni doktorskich, doktora habilitowanego, doktora honoris causa. Owszem, ma możliwość formułowania rekomendacji dla rektora i rady - ale tylko w zakresie wykonywanych przez nich działań - oraz dokonywania oceny działalności rektora. Ale - co z tego? Jakie miałyby być skutki nawet największego tupania nogami przez senat? Nie ma żadnych wskazań w tym zakresie. Odwołanie rektora? Mało realne, musiałoby dojść do drastycznego naruszenia status quo i desperacji 3/5 senatu. To wybitnie nierealny scenariusz. Senat w tym systemie jest bezpiecznikiem o bardzo ograniczonych możliwościach działania, gdy zostanie już uchwalony statut.
Czy jest to jednak zmiana rewolucyjnie zmieniająca sytuację na uczelniach? Wbrew zachwytom rektorów, którzy za takimi i nawet jeszcze dalej idącymi we wzmocnieniu swej pozycji zmianami lobbowali, nie jestem przekonany. Tak, uważam, że decentralizacji i politykierstwo na uczelniach hamowało podejmowanie decyzji i utrudniało wprowadzanie zmian. Ale nie uniemożliwiało ich, a rektor współpracując z dziekanami miał możliwość przeniesienia na nich polityki średniego szczebla, skupiając się na decyzjach najważniejszych. Owszem, rektorzy często nie robili tego z obawy przed dyskusjami, a także kłopotami związanymi z samą zmianą. I w nowym systemie nie ma niczego, co by zmieniło tę sytuację w odniesieniu do dużych uczelni. Zyskają małe, o ile znajdą dobrych liderów. Ale duże, pozbawione silnego średniego szczebla zarządczego będą - o ile będą miały szczęście do lidera - grzęznąć w szczegółowości rozstrzygnięć na poziomie centralnym. Kluczowymi zagadnieniami w tym systemie pozostają uchwalenie statutu, którego celem będzie promowanie zmian projakościowych oraz wybór lidera, który będzie je aplikował.
2) tymczasem w ustawie widzimy bardzo wyraźne rozszerzenie autonomii uczelni. W kwestiach finansowych zniesione zostaje wiele dotychczasowych podziałów określających przeznaczenie strumieni finansowania, a przede wszystkim rektorowi dana będzie niemal wolna - poza ogólnie obowiązującymi przepisami dotyczącymi finansów publicznych - ręka w zarządzaniu finansami. Także struktura uczelni i wybór przez nią ścieżki rozwoju nie są definiowane przez ustawodawcę. Wszystko pozostaje w rękach rektora, który określi kształt statutu i strategii, oraz członków senatu, którzy będą je przyjmować. Podejmą decyzje o losach uczelni na najbliższe lata, a chyba i dekady, kierując się... No właśnie - czym? Szczęśliwe uczelnie, na czele których stoi rektor przekonany o konieczności zmian i senat przekonany o konieczności wsparcia w tym rektora. Ale realnie - jakie są szanse, że te dwa cudy nie tylko się wydarzą, ale jeszcze będą trwałe? A nawet jeśli - w absurdalnie niestabilnej sytuacji prawnej, jakie są szanse, że te ciała zdecydują się na ryzykowane zmiany bez pewności ich ram prawnych? Zachowawczość zgodnie z dekadami doświadczeń, nie gwarantuje spektakularnego sukcesu, ale spokojne trwanie. Bez impulsu z zewnątrz, bez przymusu zmiany, system o dużej spoistości i stabilności nie będzie się zmieniał. Przeciwnie, autonomia - tak kształtowana - wzmocni jedynie tendencję do stabilizacji. Czy taki impuls może dać nowe ciało, rada uczelni?
3) rada w zasadzie ma kompetencje doradcze i jest izbą wyższą w procesie wyboru rektora. 7-9 osób, w większości spoza uczelni, wybranych przez senat, może uchwalić strategię uczelni i formułować ciekawe opinie, ale po wyborach rektora są one w zasadzie bez mocy prawnej. No bo też i co z tego, że rada z niepokojem będzie obserwować brak realizacji strategii, skoro rektor nie ma pieniędzy, a ramy prawne są niepewne? Jak ma mobilizować do pracy pracowników naukowych i dydaktycznych? Czym? Owszem, ma w rękach u zarania funkcjonowania istotny wpływ na kształt uczelni - uchwala jej strategię. Ale czy to kogoś do czegoś zobowiązuje? Czy ktoś poniósł konsekwencję za nierealizowanie strategii? Kto wyciągnie te konsekwencje? Autonomiczna uczelnia wobec swojego rektora decydującego o kadrach i finansach? No, jeśli naukowcy będą aniołami, to tak. Ale wcześniej - wątpię. Rada może jednak odegrać ważną rolę, jeśli będzie stymulować dyskusje, poddawać nowe rozwiązania, wskazywać i wspierać działania projakościowe z perspektywy otoczenia. Znów - to wymaga niezwykle mądrego wyboru członków, mądrego rektora, światłych senatorów. A i to nie wystarczy, jeśli parametryzacja dyscyplin przypnie im B czy B+...
4) Wynik oceny parametrycznej będzie kluczowy dla przyszłości uczelni. Jedynie wysokie noty w wielu dyscyplinach umożliwią otwieranie szkół doktorskich, nadawanie stopni naukowych, prowadzenie bez nadzoru ministerstwa polityki edukacyjnej. Tyle, że obecna ocena, ważna do 2021 r. jest realizowana według zasad niekompatybilnych z nową ustawą - ocenie podlegają jednostki podstawowe uczelni, a nie dyscypliny, podczas gdy ustawa - moim zdaniem słusznie - chce ocen dyscyplin. Z kolei szczegóły przyszłej oceny są nieznane, a sugestie, że ma ona opierać się w części dotyczącej publikacji na zasadzie dziedziczenia prestiżu przez czasopisma w przypadku artykułów i wydawnictwa w przypadku książek budzą mój najgłębszy niepokój. Nacisk na publikowanie w czasopismach o wysokim prestiżu rozumiem, tylko ten prestiż nie jest dziedziczony. Trwa tak długo, jak długo rzetelne są mechanizmy recenzyjne i zarządcze. Najbardziej szacowne czasopisma, nie mówiąc o średnich, mogą korodować pod naciskiem wpływowych członków Akademii. Lub zwykłych oszustów. Lub samozadowolenia. A już sugestia sporządzania listy wydawnictw, w których publikacje będą wartościowe, podczas gdy w innych - nie, rodzi moje najgłębsze obawy o lobbing i jego skutki. Nie mówiąc o błyskawicznie rosnących cenach publikacji po zatwierdzeniu listy przez MNiSW. A wszystko to przecież w oparciu o wyznaczniki formalne. Czy ktoś sprawdził, że wpływ polskiej nauki wzrósł po 8 latach nacisku na publikowanie w czasopismach? Myślę, że w górnym promilu najlepszych autorów jest to możliwe. Ale cała reszta zaadoptowała się wraz z redakcjami czasopism i wydawcami. Jedyne obiektywne narzędzie mierzenia wpływu - indeks cytowań - jest dostępny dla nauk ścisłych, o życiu i ziemi i stosowanych. Dla humanistyki i nauk społecznych leży i płacze. A bez tego ocena parametryczna, kamień węgielny zmian, będzie równie arbitralna, jak jest teraz. Czy raczej - równie podatna na lobbing. Zwłaszcza, że kształt list czasopism i wydawnictw mamy poznać w 2019 r. A ocenie podlegać będzie okres 2017-2020...
5) Dydaktyka. Tu zmiany są najbardziej dyskusyjne dla mnie i najmniej przejrzyste. Nie widzę żądnych korzyści dla szkół publicznych z wydłużania cyklów kształcenia na studiach zaocznych. Opóźni to wejście w życie zawodowe absolwentów, którzy duuuużo szybciej wybiorą uczelnie publiczne oferujące zbliżone wyniki i dyplomy w krótszym czasie. Marka uczelni nie ochroni nas przed odpływem studentów zaocznych do szkół prywatnych, bo a) życie nie jest wieczne, b) jakość kształcenia nie różni się tak diametralnie między dobrymi uczelniami publicznymi i niepublicznymi. Po co więc czekać semestr dłużej? Znów jest to zmiana formalna. Zamiast zadbać o 100% pokrycia jakościowego studiów stacjonarnych i niestacjonarnych, wprowadza się wyznacznik formalny. Jeśli uczelnia źle kształciła studentów zaocznych do tej pory, wydłużenie studiów jedynie przedłuży złe kształcenie. Ten formalny, zachwalany przez rektorów wymóg to echo westchnień, że kiedyś było dobrze, a teraz jest źle, bo licencjat, bo proces boloński, bo ects itd. Nieprawda. Jest źle, jeśli nie dbamy o standard kształcenia i nie wiemy, czego i jak chcemy nauczyć. Semestr czy dwa dodatkowego czasu kształcenia nic tu nie zmienią. No, poza tym, że zyskają uczelnie niepubliczne.
6) doktoranci i szkoły doktorskie. Ruchy w dobrą stronę - możliwość formowanie multidyscyplinarnego kształcenia, dążenie do zapewnienia warunków gwarantujących doktorantom skupienie się na pracy. Znów - wymaga to internalizacji przez uczelnie potrzeby zmian i faktycznego skupienia się na podniesieniu jakości kształcenia i włączenia doktorantów w wielką przygodę, jaką są badania naukowe. Bez tego - znów będą tylko formalne realizacje i adaptowanie status quo do nowych wymogów.

Tak można jeszcze długo - nacisk na aplikowanie wyników, oględne określenie sposobów współpracy z otoczeniem, bardzo ogólnikowe wzmianki o warunkach finansowania. I symptomatyczne odejście od idei uczelni badawczych na rzecz konkursów promujących doskonałość uczelni bądź poszczególnych dyscyplin. Jest w tej ustawie - jej projekcie - dużo ciekawych myśli. Nie ma jednak podstawowego namysłu nad kompleksowymi skutkami i zabezpieczeniami projakościowego kierunku zmian. W obecnym kształcie grozi nam dobrze znana adaptacyjność środowiska a jako reakcja - kolejne reformy. Proponowane zmiany nie dotykają kluczowych problemów - braku szybkiego i odczuwalnego wspierania realnie projakościowych środowisk i zmian, likwidacji czarnych dziur wysysających środki na badania i edukację, otwartego przeciwstawienia się średniactwu i kunktatorstwu w nauce i dydaktyce. Zmiany są głębokie, ba, miejscami rewolucyjne. Ale ich skutki nie będą pozytywne dla jakości badań i dydaktyki, jeśli środowisko nie dostrzeże wartości projakościowej zmiany dla siebie i dla swojej przyszłości. Ustawa tego nie zapewnia. Daje możliwość - ale tą samą możliwość daje zwolennikom status quo. A status quo nie wymaga nakładu energii. Bójmy się uśrednienia, ugłaskania, reklamowego podejścia do nauki jako błyskotki sprzedającej się w dyskusjach rządowych i wyborczych. Oby nauka nie stała się zakładniczką populistycznych polityk, tak jak jest teraz zakładniczką trwania i wiary w paradygmat stabilności. Bo nowa ustawa niczego  nie gwarantuje. Jest liberalna do bólu i tam, gdzie już jest dobrze, może przynieść dużo dobrego. Ale czy z naszą Akademią jest dobrze? Jeśli tak, to po co zmiany?

I chyba na tym czas kończyć. Kolejna reforma Akademii zmierza na dobrze znane manowce samozadowolenia reformatorów i oporu samozadowolonych ze status quo. Trzeba starać się ocalić to, co w reformie wartościowe, ale to trzeba robić. Pisać o tym nie ma sensu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz