poniedziałek, 27 sierpnia 2012
Ranking szanghajski, czyli historyczne korzenie zła
Ranking szanghajski to ciekawe narzędzie. Dla mnie przede wszystkim klarownie pokazuje, jak bardzo naukę utożsamiono z wąsko pojmowanym pragmatycznym i stricte krótkookresowym celem dążenia do prawdy. Ranking opiera się na ocenie wyników nauk ścisłych, o przyrodzie i społecznych. Cała reszta nie jest brana pod uwagę - bo nie ma w ich przypadku tak łatwo kwantyfikowalnych wyznaczników poziomu badań (można je stworzyć, o ile chociażby ERIH zmieni się w bazę cytowań obecnych czasopismach w nim ujętych). Warto też zwrócić uwagę, że siłą rzeczy jest to ranking obejmujący społeczność badań anglojęzycznych, znów - co uzasadnione dla ww. dziedzin, nie sprawdza się w przypadku humanistyki czy sztuki. Wreszcie, ranking nie obejmuje instytutów stricte badawczych, w naszym przypadku PAN. Stąd można polemizować, czy jest to ranking poziomu nauki, czy poziomu science i social science na uczelniach wyższych. A to zmienia nieco spojrzenie na jego użyteczność. Bardziej wiarygodnym wydaje się dużo bardziej zróżnicowany ranking THE. I tu jednak nasze uniwersytety nie odnoszą sukcesów - Jagielloński przed Warszawskim, oba w 4 setce. Ale przynajmniej jest uwzględniona humanistyka. Zdominowana przez anlgojęzyczne uczelnie, ale z silną pozycją Niemiec i Holandii, co wydaje się realnie oddawać wpływy w tej dziedzinie wiedzy.
Skoro jednak jesteśmy w Szanghaju: ranking wskazuje, że wspomniane wyżej dziedziny nauki nie mogą konkurować z ośrodkami bądź z dawna obecnymi w kręgu nauki Zachodu, bądź mocno zasilanymi finansowo i napędzanymi specyfiką diaspory i kultury pracy (np Chiny, ale i tu najlepszy uniwersytet w lokuje się dopiero w 2 połowie 2 setki). Jeśli jednak porównamy je z uczelniami dawnego bloku wschodniego, to okaże się, że z ogromnej Rosji tylko moskiewski uniwersytet stoi wyżej od polskich, petersburski w tej samej kategorii co Warszawa i Kraków, a reszty także nie ma. Z czeskich weszła - wyżej od polskich uczelni - Praga, ale innych już nie ma. Dwa uniwersytety węgierskie uplasowały się na tym samym poziomie, co polskie. Świetnym przykładem historycznych korzeni dywersyfikacji (łagodnie mówiąc) nauki są Niemcy. Z dawnego NRD jedynie uniwersytet lipski ma wyższą pozycję niż polskie, ale też dopiero w 3 setce, poza tym są tylko 3 inne (jeśli dobrze widzę) cała reszta - 35 - to uniwersytety dawnego RFN. Problem jest więc szerszy, nie tylko polski.
Społeczeństwa 'na dorobku', wykorzystujące proste rezerwy dla doganiania swoich centrów kulturowych i cywilizacyjnych (w ich mniemaniu, pamiętajmy) nie inwestują w to, co przynosi zyski dopiero po pewnym czasie i nie w prosty, bezpośredni sposób. Dopiero 'nasycone' społeczeństwa, postrzegane jako 'centralne' decydują się na taki krok, świadome ograniczonych zysków płynących z wykorzystania rezerw prostych i możliwości, jakie dają bardziej skomplikowane sposoby inwestowania. I boję się, że bez głębszych przekształceń mentalności, a może nawet zmiany aspiracji społeczeństwa jako takiego, nie ma szans przez długie lata na zmianę statusu naszej nauki (tak ściśle powiązanego z finansowaniem). Od razu też powiem, że nie wierzę w zbawienne skutki kreowania 1-2 places of excellence. Doświadczenia niemieckie wskazują, że konsekwencją forowania tej koncepcji jest uśrednienie nauki jako takiej, bo w skali mikro działa tu ten sam mechanizm, co w skali makro w przypadku omawianego rankingu - wszyscy dążą do wyrównania poziomu z tymi, których uznano za doskonałych. Tyle, że wnosi to niewiele innowacyjnych elementów do nauki jako takiej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz