niedziela, 26 sierpnia 2012

Jaka nauka dla naszej nauki płynie z Melbourne?

Ciężko patrzeć w przyszłość naszego szkolnictwa wyższego i naszej nauki, bo nie ma żadnych przesłanek pozwalających określić kierunek zmian. Owszem, zmieniają się ramy prawne funkcjonowania uzależnionego od państwa sektora nauki i szkolnictwa wyższego, ale są to zmiany niekonsekwentne i pozbawione jasnego przesłania. Niby elastyczność nauczania, ale przecież z kontrolą ministerstwa nad liczbą studentów na uczelniach i kierunkach, z pomysłami na kontraktowanie kształcenia na danym kierunku w drodze konkursu rozstrzyganego przez ministerstwo. Niby więcej pieniędzy na granty, ale bez jasnej polityki w zakresie ich zwiększania, z ciągłym wahaniem - raz więcej, raz mniej na petenta składającego propozycję, a za trzecim nigdy nie wiadomo ile. No i ten kuriozalny system tajnych pre-recenzji pozwalających w NCN uziemić wszystko pod pozorem braku cech badań podstawowych. Ale nie chcę tu narzekać, szkoda na to czasu. Zainteresował mnie w kontekście naszej sytuacji - pardon: mojej - esej wicekanclerz University of Melbourne, Glyn Davis o korzeniach sukcesu tej placówki w ostatnich latach (awans w rankingu Times Higher Education, uznanie za place of excellence przez rząd australijski etc.). Wskazano kilka czynników, ale najważniejsze to 1) ścisły związek z otoczeniem społecznym i to na wszystkich poziomach, bez formalizowania takich relacji, nacisk na współpracę tak pracowników, jak i studentów w różnych formach z w/w otoczeniem. Pięknie brzmi: the university is part of the city, its cultural life forms part of the city's cultural life; 2) centrum życia uniwersytetu to research and research-led teaching. Nie ma kompromisów, badania są w centrum, dobra edukacja jest wynikiem dobrych badań. Żadnych sporów o dobrego wykładowcę choć marnego naukowca. To nie to miejsce. The university is home to an active community of researchers. Którzy, oczywiście, pracują w odpowiednio doskonałych warunkach do prowadzenia badań 3) No i kształcenie. U nas mamy kuriozalną sytuację - 3-letni licencjat na szkolenie zawodowe i 2-letnie magisterium na... nie wiadomo co. Tymczasem Melbourne's revamped curriculum sees students complete a generalist undergraduate degree followed by a specialist professional postgraduate or research degree. To rozumiem, niech się młody człowiek otworzy intelektualnie przez pierwsze 3 lata, zobaczy różne kierunki, posłucha i poczyta. Wiedzę zawodową stricte spokojnie może zdobywać w ciągu intensywnych dwóch lat. A jeśli wystarczy mu samo otwarcie i znajdzie swoją drogę bez mgr - super. Badania, badania, badania, elastyczność kształcenia, ale to wszystko w bieżącym kontekście społecznym. Nie zadekretowanym, ale realnym. Stanford, czy Melbourne, recepta jest zawsze taka sama - ciężka praca, otwarcie i koniecznie dobre, nawzajem nacechowane szacunkiem relacje z otoczeniem. Nie łudźmy się, wszędzie są z tym kłopoty (także w Stanach, o czym niżej pisałem). Ale to tym bardziej powinno nas motywować, by zrobić coś konkretnego z naszymi nauką i szkolnictwem wyższym. Samo malkontenctwo i wieczne biadolenie, uciekanie we własne badania, brak kontaktów z rzeczywistością już nie tylko światową, ale nawet polską, wbija nam gwóźdź do trumny dużo szybciej i wydajniej niż wszystkie aroganckie działania ministerstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz