środa, 23 listopada 2011

ICARUS i pamięć Europy

Po raz pierwszy uczestniczyłem w spotkaniu ICARUS-a, sieci jednostek archiwalnych i badawczych skoncentrowanej na upublicznianiu w sieci zasobów archiwalnych, ich opracowywaniu, użytkowaniu do celów dydaktycznych. Wśród licznych projektów największe emocje budzić mogą dwa - w mniejszym stopniu Icarus-net dążący do stworzenia bazy danych o archiwaliach przechowywanych w archiwach całej Europy, w większym: Monasterium, którego celem jest publikowanie sieciowe obrazów średniowiecznych dokumentów z archiwów całej Europy - i to nie przykładów, lecz całych zespołów. Ponad 250.000 dokumentów w chwili obecnej i liczba ta rośnie. Interfejs daje możliwość ich edytowania, to jest odczytu, kontroli przez moderatora i upublicznienia edycji, także jako tłumaczenia. Jednym słowem - możliwy jest dla odbiorcy z każdego krańca świata nie tylko dostęp do źródeł pamięci - i to pamięci o charakterze względnie masowym - ale i udział w ich upublicznianiu, udostępnianiu dla innych użytkowników, także nie będących specjalistami. I znów - nie chodzi tu o wybrane, rzadkie i cenne dokumenty, ale te będące w codziennym użytku. Gratka dla badaczy, szansa także na stworzenie podstaw wspólnej pamięci Europy w wymiarze praktycznym, a nie tylko deklaratywnym. Polski praktycznie nie było w tym projekcie i chwała ogromna tym, którzy wciągają nasze instytucje do tego projektu. Budowanie w oparciu o tego typu projekty, interaktywne, międzynarodowe, ale przede wszystkim dzięki temu angażujące uczestnika w inne przestrzenie mentalne, kulturowe naszego kontynentu to moim zdaniem wielka szansa humanistyki. I wszystkich nas chcących tworzyć społeczność otwartą.

sobota, 12 listopada 2011

Kotyliony, ideologia i przemoc według Stevena Pinkera

Kiedy w latach 90. brałem udział w stażu archeologicznym we Francji, zafascynowany brałem udział w obchodach 14. lipca. Małe miasteczko Boves koło Amiens w dzień głównie odpoczywało, trochę ludzi siedziało zwyczajowo w kafeteriach. Ale wieczorem wszyscy gromadzili się na miejskim stadionie (to duże słowo) by tańczyć, pić wino i - wcale nie tak rzadko - piwo, oglądać sztuczne ognie i robić różne dziwne, francuskie rzeczy. Dla mnie, przyzwyczajonego do pompy i martyrologii naszych świąt narodowych było to wielkie zdziwienie. Już wtedy mówiono w naszym kraju, że święta powinny być radosne, ale głosy te gdzieś ginęły. Po 1989 r. wzmacniano tożsamość narodu w odwołaniu do walki, porażek i zwycięstw, ale zawsze z podkreśleniem idei poświęcenia. Wybór na rzecz wspólnoty miał być poświęceniem. Ba! Musiał być, bo bez tego stawał się podejrzanym, korzyść własna była haniebną w kontekście sprawy narodowej. Nic to nowego w naszej romantycznej tradycji. Z ulgą więc obserwowałem odwracanie tego trendu w ostatnich latach. Czy podoba mi się obecny prezydent czy nie, to nie ma znaczenia - ale jego działania na rzecz uczynienia ze świąt narodowych, zwłaszcza 11 listopada, świąt afirmacji, radości, a nie wyrzeczenia i cierpienia, są dla mnie godne szacunku. Bo akceptacja tej propozycji, nawet jeśli czasami powierzchowna, oznacza, że rozpoczyna się budowanie przez Polaków wspólnoty opartej o wybór szczęścia własnego - i szczęścia wspólnoty jednocześnie. Można budować wspólnotę - i samemu być szczęśliwym! Można być szczęśliwym będąc Polakiem! Czyż to nie jest miłe odkrycie w kontekście wiecznych zachęt do poświęcania się, do jeszcze jednej ofiary, "jeszcze tylko parę lat"?
Przemoc, jaka towarzyszyła tegorocznym obchodom tego święta, pokazuje jednak, że jako wspólnota jesteśmy w delikatnym punkcie. Z jednej strony młodzi ludzie odreagowujący stres życia na ulicy nie mieli - oględnie mówiąc - szerszego wsparcia społecznego. Z drugiej jednak - nie byłoby ich, gdyby nie otrzymali wsparcia politycznego, ideowego. Całe to gadanie o wojnie polsko-polskiej, o zaprzedawaniu niepodległości i o anachronicznym, szowinistycznym nacjonalizmie, te wszystkie pisy i platformy, prawice i lewice, obudziły demona ideologii przemocy. Bo przecież ani w tym, co rozgrywało się na ulicach, ani w tym, co dzieje się w przestrzeni politycznej, nie ma żadnej zbornej, racjonalnej, zgodnej z przesłankami społecznymi idei. Walka stała się już nie skrywanym wstydliwie narzędziem, ale centrum wykreowanego przez klasę polityczną mentalnego świata aktorów polityki. Czyli teoretycznie - nas wszystkich. Bez tej akceptacji przemocy i walki, bez jawnego usprawiedliwiania łubuzerki, chamstwa i nieracjonalności trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś organizował tego rodzaju obchody, by je nagłaśniał, by czynił z nich sedno debaty - o ile to jeszcze jest debata.
Czy przemoc może przynieść dobre rozwiązania? Steven Pinker w swej książce "The better angles of our nature" sugeruje, że ludzkość jest w stanie dostrzec, a może nawet - że współcześnie dostrzegła, że przemoc jest strategią krótkookresową, że w dłuższym horyzoncie czasowym przynosi mniej korzyści. W pełni się z tym zgadzam, ale mniej od niego mam optymizmu, gdy mówi, że kapitalizm w przeciwieństwie do komunizmu sprzyjał ograniczeniu przemocy, bowiem "However much we might deplore the profit motive, or consumerist values, if everyone just wants iPods we would probably be better off than if they wanted class revolution". Na pewno, ktoś będzie zamożniejszy, ale czy aby na pewno wartości konsumenckie oznaczają zmniejszenie przemocy w ogóle? Nie sądzę. Owszem, zamożność rodzi uzasadniony lęk przed stratą, a więc i przemocą grożącą utratą majątku, zdrowia, życia. Ale nie zwalnia od egoizmu. Żeby chcieć Ipoda mogę uciec się do różnych metod, z kradzieżą włącznie. Mogę przymykać oko na kradzieże korporacji, na nierówności społeczne wykorzystywane dla produkowania tanich dóbr konsumpcyjnych dla bogatej Północy. Mogę wreszcie zgodzić się na wszelkiego typu wojny prewencyjne, jeśli zapewni się mnie, że dadzą mi spokojnie korzystać z Ipoda. Przemoc to odpowiedź słabych i nie umiejących współpracować, nie mających argumentów i wiedzy, by współpracę inicjować i kontynuować. Ale to także potężna siła dająca poczucie bezpieczeństwa, wyrazisty obraz świata, wyznaczająca precyzyjnie czarne i białe charaktery w życiu społecznym. Kontrastująca z pozornym brakiem głębszego sensu egzystencji filistra świata Zachodu. Dlatego przemoc i radykalizm ideologiczny jest tak pociągający dla młodych osób, dlatego tak łatwo jest wykorzystać mniej doświadczonych obywateli oferując im cynicznie takie ujęcie rzeczywistości. Wykształcony i doświadczony życiem obywatel jest wyszkolony w dostrzeganiu niuansów, zależności, perspektywy długookresowej. Trudniej go zmanipulować - i trudniej nakłonić do akceptacji przemocy.
Dlatego też wole kotyliony niż marsze i kontrmarsze. Wolę, bo dają nadzieję na myślenie i współpracę zamiast manipulacji i zakulisowych gier opartych o pogardę i przemoc. Ale jeśli Polacy będą myśleć tylko o gospodarce, o kryzysie i bilansie, jeśli zapomną o sile ideologii myśląc o Ipodzie, to nie mam złudzeń - przemoc będzie coraz bardziej popularna. A edukacja szersza od wiedzy ściśle zawodowej - coraz mniej pożądana, bo zaszczepiająca przeciw manipulacji. Wciąż jest czas, żeby do tego nie dopuścić.

czwartek, 10 listopada 2011

NCN czyli ręce opadają

Przyznaję, że po wielu propozycjach MNiSW dotyczących reformy życia naukowego (sformułowanie reforma nauki jest trafne co do chęci decydentów, ale na szczęście absurdalne) uważałem, że jestem odporny na wiele nonsensów, zachowań nieprzemyślanych, nieostrych sformułowań bądź jawnych matactw, które mają kreować warunki uprawiania nauki. Ale to mnie dobiło: Narodowe Centrum Nauki ogłosiło konkurs na... nazwy konkursów!!! Czepiam się? Zwykłe działanie marketingowe? Jasne i mniejsza tu o pieniądze. Ale to pokazuje tylko, czym zajmują się ludzie, którym MNiSW jednym z pierwszych reformowanych zarządzeń ustaliła nie małe wcale gaże. Którzy - z całym szacunkiem - ogłaszają oderwane od rzeczywistości warunki konkursów grantowych, rozstrzygają te konkursy bez wielkiego pośpiechu, swoimi nie uzasadnianymi posunięciami realnie wpływają na kształtowanie sposobów publikowania wyników badań naukowych i ich prowadzenia. I w momencie, gdy jednoetatowy naukowiec z rodziną ledwo wiąże koniec z końcem, oni zajmują się tym, jak ogłosić konkurs na nazwy konkursów!!!
Nawet tego już nie potrafią wymyślić? Narodowe Centrum... czego?

środa, 9 listopada 2011

Humanistyka znów nie jest potrzebna, humaniści znów odlecieli

A tu proszę Państwa ciekawostka z Gazety Wyborczej: "Ponad połowa Polaków uważa, że warunkiem rozwoju polskiej gospodarki jest faworyzowanie uczelni technicznych kosztem humanistycznych, bo inżynierowie są dla gospodarki cenniejsi - wynika z sondażu CBOS zrealizowanego w ramach projektu "Akademickie Mazowsze 2030". Respondentom postawiono pytanie: "Czy zgadza się Pan/Pani ze stwierdzeniem, że w Polsce powinniśmy wyraźnie faworyzować uczelnie techniczne (kierunki inżynierskie) kosztem uczelni kształcących młodych ludzi w dziedzinach humanistycznych czy nauk społecznych, gdyż jest to warunkiem rozwoju polskiej gospodarki?".

21,7 proc. pytanych odpowiedziało: "zdecydowanie się zgadzam", a 33,8 proc.: "raczej się zgadzam". 21,4 proc. badanych udzieliło odpowiedzi: "raczej się nie zgadzam", a 9,7 proc.: "zdecydowanie się nie zgadzam". 13,2 proc. ankietowanych nie miało w tej sprawie zdania.

Badanie zostało przeprowadzone przez Centrum Badania Opinii Społecznej w trzech falach badawczych, na reprezentatywnej grupie Polaków, liczącej 3346 osób."


O czym właściwie świadczy wynik takiego badania? Chyba przede wszystkim o dyletanctwie osób je prowadzących. Przepraszam za ostre słowa, ale pytanie zadawane respondentom zawiera tak jasną sugestię odpowiedzi, że aż dziw bierze, że je zadano. I to w ramach projektu, który skupia się na foresight'cie! Może sami autorzy badania nie zdawali sobie z tego sprawę. Czy jednak na pewno? W dzisiejszej kulturze ciąg myślowy: postęp i rozwój = technika = inżynierowie = kształcenie techniczne jest tak głęboko wdrukowany w świadomość, że odpowiedź narzucała się sama. W sumie i tak nieźle, że nie było 100% wyników wskazujących na chęć do deprecjacji humanistyki.

Nie ma się zresztą czemu dziwić - sondaż zamawiały uczelnie techniczne, jego wyniki mają służyć kształtowaniu decyzji o przeznaczaniu środków rządowych na edukację wyższą, jest to zatem klasyczny lobbing o pozorach nauki. Czyli coś, co nie powinno mieć miejsca, ale co prasa - a do niej był skierowany ten komunikat - przyjmuje jako prawdę szczerą.

Ale jeśli już pominiemy ten aspekt metodyczny, to czy można się dziwić niechęci do uniwersyteckiej humanistyki? Przeglądając wyniki konkursu - w założeniu najbardziej nobliwego - Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki - nie mogłem się nadziwić treści wielu projektów nagrodzonych pokaźnymi grantami. Ogromne rozproszenie tematyczne projektów pokazuje skalę zamieszania, jakie towarzyszy dziś przyznawaniu dofinansowania badań humanistycznych. I nie chodzi już nawet o treści deklarowane grantów, bo humanistyka jest zróżnicowana, ale brak wyraźnej myśli przewodniej w ich kwalifikacji. Przecież to miały być badania o kluczowym znaczeniu dla polskiej humanistyki! A tu - w module badawczym 1.1! - dofinansowano ogromną ilość szczegółowych, analitycznych, badań, które mogłyby się kwalifikować jako normalne granty badawcze, obok wspierania długofalowych, dobrze zakorzenionych inicjatyw badawczych, dofinansowywanie nowych inicjatyw edytorskich i katalogowych (czy wszystkie są na pewno potrzebne??? Ja mam spore wątpliwości, zwłaszcza, że niektóre wydają się dublować), wręcz konkretne wydania książkowe. Wszystko to sprawia wrażenie propagandowego wlania pieniędzy w studnię bez dna, by móc powiedzieć: daliśmy! Ale po co? Co chcemy przez to uzyskać? Jaki komunikat wiąże się z tym rozdziałem środków? W jakim kierunku będzie się rozwijać humanistyka pod wpływem takiego centralnego sterowania?

Z natury jestem optymistą, więc jestem też przekonany, że humanistyka, jako niezbędna dla funkcjonowania społeczeństwa, wyrastająca z jego potrzeb, przetrwa i tę próbę stworzenia "problemów węzłowych" przez państwo. Ot, kilka osób będzie zamożniejszych, kilka będzie miało większe problemy z dostaniem pieniędzy na własne badania. Życie. Głębszym problemem jest wyraźny brak koncepcji, czym ma być humanistyka w społeczeństwie wśród samych humanistów. To aż bije po oczach z zestawu tych projektów. Tradycjonalizm z jednej strony, sztuczna nowomowa z drugiej. Wszystko to odpowiada sugestiom płynącym tak czy inaczej z MNiSW, ale ten krótkoterminowy zysk będzie tylko wzmagał niechęć do nauk humanistycznych w dłuższej perspektywie. Po co płacić darmozjadom za coś, czego nikt nie chce, nie rozumie? Ba!, czego społecznych perspektyw sami autorzy nie są świadomi, a przynajmniej nie próbują ich przedstawić poza standardowymi sloganami o dziedzictwie narodowym. Jak wytłumaczyć, dlaczego społeczeństwo miałoby chcieć humanistyki będącej światkiem już tylko, bez wyjścia w świat, który go żywi?

Rzeczywiście, to już lepiej finansować inżynierów, którzy to most postawią, to drogę wybudują. A że bez wykształcenia humanistycznego społeczeństwo nie będzie podejmować racjonalnych wyborów politycznych, społecznych, że przepadnie solidaryzm - podstawa funkcjonowania społeczeństwa - jako niepotrzebny w naszym nastawionym na postęp świecie? To skutki długofalowe, widoczne po dziesiątkach lat - i wstyd powiedzieć, sami będziemy temu winni. My, humaniści.