poniedziałek, 19 grudnia 2011

Naród kataloński - hiszpański - europejski

Katalonia to ciekawy kraj. Z jednej strony chodząc po ulicach Barcelony niemal nie widać flag Hiszpanii. Wszędzie powiewają flagi Autonomii, flagi Katalonii. Ba! Śmiem twierdzić, że więcej jest tu flag UE niż Hiszpanii. W dodatku wertując literaturę historyczną można odnieść wrażenie, że jest się w momencie szczególnego wrzenia ideowego, przełomu w świadomości zmierzającego do powstania nowego państwa jako politycznej manifestacji samoświadomości właśnie narodzonego narodu. Katalonia, niesłusznie kojarzona z Aragonią, została zniewolona i wykorzystana przez Kastylię - taka mniej więcej teza dominuje w literaturze dotyczącej średniowiecznych dziejów tej ziemi. O nowożytnej i najnowszej historii lepiej już nawet nie mówić, centralne punkty świadomości historycznej Katalończyków wydają się pokrywać z momentami klęsk i dominacji Kastylii względnie państwa hiszpańskiego nad Autonomią - Katalonią. Czyli można by oczekiwać brutalnego nacjonalizmu.

Ale tak nie jest. Mimo, że oficjalnymi językami Katalonii są kataloński i okcytański, dookoła słychać hiszpański. Ba! Jedną z atrakcji turystycznych jest tzw. wioska hiszpańska, czyli zbudowana z okazji wystawy światowej na polecenie króla Hiszpanii rekonstrukcja - model miasteczka - wioski zawierający budowle charakterystyczne dla wszystkich regionów Hiszpanii. No czyż to nie policzek dla tożsamości Katalończyków? Cały projekt był gorąco popierany także przez Primo de Riverę, dyktatora i na swój sposób poprzednika Franco. Jednym z rekonstruowanych domów jest ten, w którym miał urodzić się Ferdynand II Aragoński, postać dwuznaczna, bo z jednej strony jego małżeństwo z Izabelą otworzyła Kastylii drogę do ekspansji, ale z drugiej oznaczało udział w jednoczonym państwie hiszpańskim, w którym utraciła swoją niezależność. Jednym słowem to tak, jakby Polska była częścią Imperium Rosyjskiego i car nakazał zbudować w niej skansen z budowlami charakterystycznymi dla wszystkich krajów cesarstwa. I po uzyskaniu niepodległości warszawiacy zostawiają tę budowlę i czynią z niej atrakcję turystyczną. No coś tu nie gra?

Widać jednak, że Katalończykom wszystko to doskonale służy. Spójność społeczności katalońskiej, z własnymi bohaterami (FC Barcelona na czele), własnymi obrzędami i kultami religijnymi i quasi-religijnymi zapewniają wielką zwartość i gotowość do współpracy. Na przekór wielokulturowości społeczeństwa. I choć mają wszystkie cechy południowej kultury i biblioteki funkcjonują tu równie źle, jak w Polsce - tego im zazdroszczę: poczucia tożsamości regionalnej, która przypomina narodową, jednoczy społeczności lokalne - a jednocześnie daje im poczucie niezależności. Przy pełnej akceptacji podwójnej tożsamości państwowej - hiszpańskiej i europejskiej. Cóż, czy kryzys wyostrzający konflikty społeczne coś w tym zmieni? Może, ale na razie ta podwójna-potrójna przynależność narodowa budzi mój szacunek dla swej pragmatyczności

środa, 23 listopada 2011

ICARUS i pamięć Europy

Po raz pierwszy uczestniczyłem w spotkaniu ICARUS-a, sieci jednostek archiwalnych i badawczych skoncentrowanej na upublicznianiu w sieci zasobów archiwalnych, ich opracowywaniu, użytkowaniu do celów dydaktycznych. Wśród licznych projektów największe emocje budzić mogą dwa - w mniejszym stopniu Icarus-net dążący do stworzenia bazy danych o archiwaliach przechowywanych w archiwach całej Europy, w większym: Monasterium, którego celem jest publikowanie sieciowe obrazów średniowiecznych dokumentów z archiwów całej Europy - i to nie przykładów, lecz całych zespołów. Ponad 250.000 dokumentów w chwili obecnej i liczba ta rośnie. Interfejs daje możliwość ich edytowania, to jest odczytu, kontroli przez moderatora i upublicznienia edycji, także jako tłumaczenia. Jednym słowem - możliwy jest dla odbiorcy z każdego krańca świata nie tylko dostęp do źródeł pamięci - i to pamięci o charakterze względnie masowym - ale i udział w ich upublicznianiu, udostępnianiu dla innych użytkowników, także nie będących specjalistami. I znów - nie chodzi tu o wybrane, rzadkie i cenne dokumenty, ale te będące w codziennym użytku. Gratka dla badaczy, szansa także na stworzenie podstaw wspólnej pamięci Europy w wymiarze praktycznym, a nie tylko deklaratywnym. Polski praktycznie nie było w tym projekcie i chwała ogromna tym, którzy wciągają nasze instytucje do tego projektu. Budowanie w oparciu o tego typu projekty, interaktywne, międzynarodowe, ale przede wszystkim dzięki temu angażujące uczestnika w inne przestrzenie mentalne, kulturowe naszego kontynentu to moim zdaniem wielka szansa humanistyki. I wszystkich nas chcących tworzyć społeczność otwartą.

sobota, 12 listopada 2011

Kotyliony, ideologia i przemoc według Stevena Pinkera

Kiedy w latach 90. brałem udział w stażu archeologicznym we Francji, zafascynowany brałem udział w obchodach 14. lipca. Małe miasteczko Boves koło Amiens w dzień głównie odpoczywało, trochę ludzi siedziało zwyczajowo w kafeteriach. Ale wieczorem wszyscy gromadzili się na miejskim stadionie (to duże słowo) by tańczyć, pić wino i - wcale nie tak rzadko - piwo, oglądać sztuczne ognie i robić różne dziwne, francuskie rzeczy. Dla mnie, przyzwyczajonego do pompy i martyrologii naszych świąt narodowych było to wielkie zdziwienie. Już wtedy mówiono w naszym kraju, że święta powinny być radosne, ale głosy te gdzieś ginęły. Po 1989 r. wzmacniano tożsamość narodu w odwołaniu do walki, porażek i zwycięstw, ale zawsze z podkreśleniem idei poświęcenia. Wybór na rzecz wspólnoty miał być poświęceniem. Ba! Musiał być, bo bez tego stawał się podejrzanym, korzyść własna była haniebną w kontekście sprawy narodowej. Nic to nowego w naszej romantycznej tradycji. Z ulgą więc obserwowałem odwracanie tego trendu w ostatnich latach. Czy podoba mi się obecny prezydent czy nie, to nie ma znaczenia - ale jego działania na rzecz uczynienia ze świąt narodowych, zwłaszcza 11 listopada, świąt afirmacji, radości, a nie wyrzeczenia i cierpienia, są dla mnie godne szacunku. Bo akceptacja tej propozycji, nawet jeśli czasami powierzchowna, oznacza, że rozpoczyna się budowanie przez Polaków wspólnoty opartej o wybór szczęścia własnego - i szczęścia wspólnoty jednocześnie. Można budować wspólnotę - i samemu być szczęśliwym! Można być szczęśliwym będąc Polakiem! Czyż to nie jest miłe odkrycie w kontekście wiecznych zachęt do poświęcania się, do jeszcze jednej ofiary, "jeszcze tylko parę lat"?
Przemoc, jaka towarzyszyła tegorocznym obchodom tego święta, pokazuje jednak, że jako wspólnota jesteśmy w delikatnym punkcie. Z jednej strony młodzi ludzie odreagowujący stres życia na ulicy nie mieli - oględnie mówiąc - szerszego wsparcia społecznego. Z drugiej jednak - nie byłoby ich, gdyby nie otrzymali wsparcia politycznego, ideowego. Całe to gadanie o wojnie polsko-polskiej, o zaprzedawaniu niepodległości i o anachronicznym, szowinistycznym nacjonalizmie, te wszystkie pisy i platformy, prawice i lewice, obudziły demona ideologii przemocy. Bo przecież ani w tym, co rozgrywało się na ulicach, ani w tym, co dzieje się w przestrzeni politycznej, nie ma żadnej zbornej, racjonalnej, zgodnej z przesłankami społecznymi idei. Walka stała się już nie skrywanym wstydliwie narzędziem, ale centrum wykreowanego przez klasę polityczną mentalnego świata aktorów polityki. Czyli teoretycznie - nas wszystkich. Bez tej akceptacji przemocy i walki, bez jawnego usprawiedliwiania łubuzerki, chamstwa i nieracjonalności trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś organizował tego rodzaju obchody, by je nagłaśniał, by czynił z nich sedno debaty - o ile to jeszcze jest debata.
Czy przemoc może przynieść dobre rozwiązania? Steven Pinker w swej książce "The better angles of our nature" sugeruje, że ludzkość jest w stanie dostrzec, a może nawet - że współcześnie dostrzegła, że przemoc jest strategią krótkookresową, że w dłuższym horyzoncie czasowym przynosi mniej korzyści. W pełni się z tym zgadzam, ale mniej od niego mam optymizmu, gdy mówi, że kapitalizm w przeciwieństwie do komunizmu sprzyjał ograniczeniu przemocy, bowiem "However much we might deplore the profit motive, or consumerist values, if everyone just wants iPods we would probably be better off than if they wanted class revolution". Na pewno, ktoś będzie zamożniejszy, ale czy aby na pewno wartości konsumenckie oznaczają zmniejszenie przemocy w ogóle? Nie sądzę. Owszem, zamożność rodzi uzasadniony lęk przed stratą, a więc i przemocą grożącą utratą majątku, zdrowia, życia. Ale nie zwalnia od egoizmu. Żeby chcieć Ipoda mogę uciec się do różnych metod, z kradzieżą włącznie. Mogę przymykać oko na kradzieże korporacji, na nierówności społeczne wykorzystywane dla produkowania tanich dóbr konsumpcyjnych dla bogatej Północy. Mogę wreszcie zgodzić się na wszelkiego typu wojny prewencyjne, jeśli zapewni się mnie, że dadzą mi spokojnie korzystać z Ipoda. Przemoc to odpowiedź słabych i nie umiejących współpracować, nie mających argumentów i wiedzy, by współpracę inicjować i kontynuować. Ale to także potężna siła dająca poczucie bezpieczeństwa, wyrazisty obraz świata, wyznaczająca precyzyjnie czarne i białe charaktery w życiu społecznym. Kontrastująca z pozornym brakiem głębszego sensu egzystencji filistra świata Zachodu. Dlatego przemoc i radykalizm ideologiczny jest tak pociągający dla młodych osób, dlatego tak łatwo jest wykorzystać mniej doświadczonych obywateli oferując im cynicznie takie ujęcie rzeczywistości. Wykształcony i doświadczony życiem obywatel jest wyszkolony w dostrzeganiu niuansów, zależności, perspektywy długookresowej. Trudniej go zmanipulować - i trudniej nakłonić do akceptacji przemocy.
Dlatego też wole kotyliony niż marsze i kontrmarsze. Wolę, bo dają nadzieję na myślenie i współpracę zamiast manipulacji i zakulisowych gier opartych o pogardę i przemoc. Ale jeśli Polacy będą myśleć tylko o gospodarce, o kryzysie i bilansie, jeśli zapomną o sile ideologii myśląc o Ipodzie, to nie mam złudzeń - przemoc będzie coraz bardziej popularna. A edukacja szersza od wiedzy ściśle zawodowej - coraz mniej pożądana, bo zaszczepiająca przeciw manipulacji. Wciąż jest czas, żeby do tego nie dopuścić.

czwartek, 10 listopada 2011

NCN czyli ręce opadają

Przyznaję, że po wielu propozycjach MNiSW dotyczących reformy życia naukowego (sformułowanie reforma nauki jest trafne co do chęci decydentów, ale na szczęście absurdalne) uważałem, że jestem odporny na wiele nonsensów, zachowań nieprzemyślanych, nieostrych sformułowań bądź jawnych matactw, które mają kreować warunki uprawiania nauki. Ale to mnie dobiło: Narodowe Centrum Nauki ogłosiło konkurs na... nazwy konkursów!!! Czepiam się? Zwykłe działanie marketingowe? Jasne i mniejsza tu o pieniądze. Ale to pokazuje tylko, czym zajmują się ludzie, którym MNiSW jednym z pierwszych reformowanych zarządzeń ustaliła nie małe wcale gaże. Którzy - z całym szacunkiem - ogłaszają oderwane od rzeczywistości warunki konkursów grantowych, rozstrzygają te konkursy bez wielkiego pośpiechu, swoimi nie uzasadnianymi posunięciami realnie wpływają na kształtowanie sposobów publikowania wyników badań naukowych i ich prowadzenia. I w momencie, gdy jednoetatowy naukowiec z rodziną ledwo wiąże koniec z końcem, oni zajmują się tym, jak ogłosić konkurs na nazwy konkursów!!!
Nawet tego już nie potrafią wymyślić? Narodowe Centrum... czego?

środa, 9 listopada 2011

Humanistyka znów nie jest potrzebna, humaniści znów odlecieli

A tu proszę Państwa ciekawostka z Gazety Wyborczej: "Ponad połowa Polaków uważa, że warunkiem rozwoju polskiej gospodarki jest faworyzowanie uczelni technicznych kosztem humanistycznych, bo inżynierowie są dla gospodarki cenniejsi - wynika z sondażu CBOS zrealizowanego w ramach projektu "Akademickie Mazowsze 2030". Respondentom postawiono pytanie: "Czy zgadza się Pan/Pani ze stwierdzeniem, że w Polsce powinniśmy wyraźnie faworyzować uczelnie techniczne (kierunki inżynierskie) kosztem uczelni kształcących młodych ludzi w dziedzinach humanistycznych czy nauk społecznych, gdyż jest to warunkiem rozwoju polskiej gospodarki?".

21,7 proc. pytanych odpowiedziało: "zdecydowanie się zgadzam", a 33,8 proc.: "raczej się zgadzam". 21,4 proc. badanych udzieliło odpowiedzi: "raczej się nie zgadzam", a 9,7 proc.: "zdecydowanie się nie zgadzam". 13,2 proc. ankietowanych nie miało w tej sprawie zdania.

Badanie zostało przeprowadzone przez Centrum Badania Opinii Społecznej w trzech falach badawczych, na reprezentatywnej grupie Polaków, liczącej 3346 osób."


O czym właściwie świadczy wynik takiego badania? Chyba przede wszystkim o dyletanctwie osób je prowadzących. Przepraszam za ostre słowa, ale pytanie zadawane respondentom zawiera tak jasną sugestię odpowiedzi, że aż dziw bierze, że je zadano. I to w ramach projektu, który skupia się na foresight'cie! Może sami autorzy badania nie zdawali sobie z tego sprawę. Czy jednak na pewno? W dzisiejszej kulturze ciąg myślowy: postęp i rozwój = technika = inżynierowie = kształcenie techniczne jest tak głęboko wdrukowany w świadomość, że odpowiedź narzucała się sama. W sumie i tak nieźle, że nie było 100% wyników wskazujących na chęć do deprecjacji humanistyki.

Nie ma się zresztą czemu dziwić - sondaż zamawiały uczelnie techniczne, jego wyniki mają służyć kształtowaniu decyzji o przeznaczaniu środków rządowych na edukację wyższą, jest to zatem klasyczny lobbing o pozorach nauki. Czyli coś, co nie powinno mieć miejsca, ale co prasa - a do niej był skierowany ten komunikat - przyjmuje jako prawdę szczerą.

Ale jeśli już pominiemy ten aspekt metodyczny, to czy można się dziwić niechęci do uniwersyteckiej humanistyki? Przeglądając wyniki konkursu - w założeniu najbardziej nobliwego - Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki - nie mogłem się nadziwić treści wielu projektów nagrodzonych pokaźnymi grantami. Ogromne rozproszenie tematyczne projektów pokazuje skalę zamieszania, jakie towarzyszy dziś przyznawaniu dofinansowania badań humanistycznych. I nie chodzi już nawet o treści deklarowane grantów, bo humanistyka jest zróżnicowana, ale brak wyraźnej myśli przewodniej w ich kwalifikacji. Przecież to miały być badania o kluczowym znaczeniu dla polskiej humanistyki! A tu - w module badawczym 1.1! - dofinansowano ogromną ilość szczegółowych, analitycznych, badań, które mogłyby się kwalifikować jako normalne granty badawcze, obok wspierania długofalowych, dobrze zakorzenionych inicjatyw badawczych, dofinansowywanie nowych inicjatyw edytorskich i katalogowych (czy wszystkie są na pewno potrzebne??? Ja mam spore wątpliwości, zwłaszcza, że niektóre wydają się dublować), wręcz konkretne wydania książkowe. Wszystko to sprawia wrażenie propagandowego wlania pieniędzy w studnię bez dna, by móc powiedzieć: daliśmy! Ale po co? Co chcemy przez to uzyskać? Jaki komunikat wiąże się z tym rozdziałem środków? W jakim kierunku będzie się rozwijać humanistyka pod wpływem takiego centralnego sterowania?

Z natury jestem optymistą, więc jestem też przekonany, że humanistyka, jako niezbędna dla funkcjonowania społeczeństwa, wyrastająca z jego potrzeb, przetrwa i tę próbę stworzenia "problemów węzłowych" przez państwo. Ot, kilka osób będzie zamożniejszych, kilka będzie miało większe problemy z dostaniem pieniędzy na własne badania. Życie. Głębszym problemem jest wyraźny brak koncepcji, czym ma być humanistyka w społeczeństwie wśród samych humanistów. To aż bije po oczach z zestawu tych projektów. Tradycjonalizm z jednej strony, sztuczna nowomowa z drugiej. Wszystko to odpowiada sugestiom płynącym tak czy inaczej z MNiSW, ale ten krótkoterminowy zysk będzie tylko wzmagał niechęć do nauk humanistycznych w dłuższej perspektywie. Po co płacić darmozjadom za coś, czego nikt nie chce, nie rozumie? Ba!, czego społecznych perspektyw sami autorzy nie są świadomi, a przynajmniej nie próbują ich przedstawić poza standardowymi sloganami o dziedzictwie narodowym. Jak wytłumaczyć, dlaczego społeczeństwo miałoby chcieć humanistyki będącej światkiem już tylko, bez wyjścia w świat, który go żywi?

Rzeczywiście, to już lepiej finansować inżynierów, którzy to most postawią, to drogę wybudują. A że bez wykształcenia humanistycznego społeczeństwo nie będzie podejmować racjonalnych wyborów politycznych, społecznych, że przepadnie solidaryzm - podstawa funkcjonowania społeczeństwa - jako niepotrzebny w naszym nastawionym na postęp świecie? To skutki długofalowe, widoczne po dziesiątkach lat - i wstyd powiedzieć, sami będziemy temu winni. My, humaniści.

sobota, 22 października 2011

Skandynawsko-słowiański tygiel kulturowy pożyteczny i zdrowy

Przyznaję, że moje nieodzywanie się było świadome. Sposób konsultowania ze środowiskiem reform zaproponowanych przez MNiSW, a także sposób ich wprowadzania - w tym kompletne nie przygotowanie się do tego przez moją własną uczelnię, budził i budzi we mnie głębokie przygnębienie. Ale pisać o tym i myśleć za dużo to hodować sobie robaki w głowie. A ponieważ reformy MNiSW wprowadza we właściwy sobie, apodyktyczny sposób i nic go nie powstrzyma, można spokojnie odetchnąć. W dodatku wybory minęły i komentarze dotyczące tego tematu można formułować spokojnie bez podtekstów.

Ale ja nie o tym dziś. Chciałem się raczej podzielić wrażeniem z wysłuchania referatów z konferencji poświęconej obecności kultury skandynawskiej na terytorium późniejszego państwa Piastów, ale sięgając wstecz do IX w. Ciekawa, bo właściwie podsumowująca obecne, metodologiczne spojrzenie na kwestie etniczno-kulturowe w przeszłości. W gruncie rzeczy bowiem przy tak sformułowanym temacie spotkania oczekiwania słuchaczy i tak dotyczyły refleksji nad obecnością etnosu, to znaczy Skandynawów i ich udziału w powstawaniu państwa Piastów, czy nawet - kompletnie anachronicznie - Polaków. Ba!, w wielu referatach podobny podtekst się przebijał. Nawet nie na poziomie stwierdzeń, ale metody badań. O tyle to zdumiewające, że była to w gruncie rzeczy konferencja archeologiczna z udziałem - niewielkim - historyków. I dobrze, bo dziś to archeolodzy mają najwięcej nowego materiału do zaprezentowania, z którym trzeba się zmierzyć. I są to świetne materiały - począwszy od wyraźnej fascynacji kulturowej sztuką skandynawską na ziemiach państwa Piastów (Władek Duczko wręcz mówił o powstaniu "sztuki wczesnopiastowskiej" w oparciu o kopiowanie wzorów skandynawskich), do adaptowania kulturowych wzorów zachowań związanych ze sferą delikatną, wymagającą bardzo świadomych decyzji w społeczności wielokulturowej - obrządku pogrzebowego (typy grobów, przedmioty towarzyszące zmarłym). Ten bardzo silny trend kulturowy w refleksji badaczy był zaś najczęściej zdominowany pytaniem: czy byli tu Skandynawowie? Kiedy można mówić o obecności Skandynawów? Nie postawiono jednak kluczowego pytania: kim miał być ten Skandynaw? Czy chodzi nam o pokrewieństwo genetyczne, czy kulturową autoidentyfikację (wyjątkiem był - dla mnie - ciekawy referat Joanny Wojtkowiak, na którego rozwinięcie warto poczekać do czasu druku materiałów)? Bo do czego mogą prowadzić dziś badania genetyczne osób historycznych mogliśmy też się przekonać na przykładzie referatu śledzącego genetycznych przodków i potomków... Piotra Włostowica. Dowolność metodologiczna założeń idzie tu w parze z brakiem podstawowego pytania - ale co mogą nam powiedzieć badania stwierdzające wspólnotę genotypu części populacji z terenu współczesnej Polski i dawnej Skandynawii? Czy nawet - o ile się to uda - wczesnośredniowiecznych Skandynawii i Polski? Wędrówki i mieszanie się etnosów, ich powstawanie z bardzo zróżnicowanych grup etnicznych, wchłanianie ich poprzez akulturację prowadziło do synkretyzmu i ostatecznie wytwarzania własnej, specyficznej kultury - tylko, że ta kultura nigdy nie stawała w miejscu, ciągle się zmieniała, zapożyczała i pożyczała sama. Trzeba była odseparowania od świata, jakie było udziałem Skandynawów przed epoką ich wędrówek w IX-X w., by mogła powstać oryginalna, to jest skupiona na sobie i tylko sobie formacja kulturalna. W tym kontekście fascynacja nią nie musiała być wynikiem wpływów politycznych, jak sugerowała część referentów i dyskutantów. Ta kultura była dramatycznie obca w swoich środkach wyrazu i cały szereg czynników warto wziąć pod uwagę, by wyjaśnić jej wpływ na kultury lokalne (atrakcyjność dla szukających nowych, świeżych środków wyrazu w komunikacji z otoczeniem, budowanie własnej odrębności w gronie 'swoich' przez czerpanie z kultur odmiennych itp.). Niemniej to wysokie wartościowanie odmiennego, obcego i otwartość w jego przyjmowaniu przez ogół społeczności może być bardzo ciekawym tropem pozwalającym wyjaśnić dynamikę pierwszych tworów państwowych, budowanych w oparciu o tradycyjne, ale podane w nowy sposób środki komunikacji.
Na swój sposób zatem badania nad wpływami kultury zewnętrznej - bo etnos to moim zdaniem trudny do uchwycenia koncept - pozwalają pełniej zrozumieć formowanie się kultury i społeczeństwa poddanego tym wpływom. Wielokulturowość, wspólnota multikulti nie jest wybrykiem, elementem rozwoju zdegenerowanego Zachodu :) To raczej niechęć do otwartości i formowanie wspólnie kultury, dążenie do budowania małych gett w obrębie społeczeństwa może być zabójcza. Jak śpiewał Kazik: "Bo tygiel kulturowy może być bardzo zdrowy, Tygiel kulturowy pożyteczny i zdrowy". Ale tygiel właśnie, a nie separowanie się nawzajem.

piątek, 27 maja 2011

Władza i nauka

Trudno byłoby wymyślić coś takiego, a jednak ghostwriter naszych polityków wszystko potrafi. Pani minister Barbara Kudrycka, szefowa Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, miała ogłosić na spotkaniu poświęconemu popularyzacji nauki: Poprzez polityczne i społeczne zarządzanie nauką musimy zarówno zaszczepiać w społeczeństwie naukowy sposób myślenia, jak i rozbudzać naturalną ciekawość oraz zachęcać do kreatywności. Przeczytałem to kilka razy, żeby zrozumieć sens, ale to najwyraźniej wynik osłabienia intelektualnego w związku z przesileniem wiosennym. Ale jeśli już wczytać się dokładnie w tę myśl, wmyśleć się w nią do głębi, to zrozumiałym staje się sens działań reformatorskich pani Minister. Przede wszystkim - państwo jest omnipotentne - może wszystko, musi tylko chcieć. Może zaszczepiać, rozbudzać, pewnie także rozwijać. I nie musi się troszczyć o szczegóły. Jak chce - tak się stanie. Furda co będzie zaszczepiane, podobnie jak furda co pozostanie po tym zaszczepianiu. Ważne, by szczepić! Na głowie coś dziać się musi, jak mawia znajomy fryzjer. Sens, nie sens - liczy się zmiana, modernistyczna prężność i młodość pryszczata. Pani Minister najwidoczniej nie zdaje sobie sprawy, że administracja nie jest w stanie niczego rozbudzać i szczepić, może poza złymi emocjami. Że centralne zarządzanie umysłami i idea ingerencji w nie zakończonej świetlanym sukcesem były już stosowane do nauki i do społeczeństwa - z miernym na ogól, a co najwyżej krótkotrwałym rezultatem. Że wreszcie idea nauki jako racjonalnego dyskursu wielości głosów, tak w sferze nauk ścisłych, jak życia społecznego i politycznego kłóci się z ideą jedynej słuszne, pal sześć - rządowej, opozycyjnej, związkowej - prawdy. I wreszcie - że powszechna deprecjacja humanistyki, erudycji i kultury skutkuje zdziczeniem, chamstwem - i przekonaniem o zdolności państwa do kreowania społeczeństwa.

Zeźliłem się. Skoro takie myśli krążą po głowie pani Minister i jej współpracowników, a pewnie i szerzej - całej elity politycznej, to biada nam i naszemu społeczeństwu. Bo szkody, jakie zostaną i zostały wyrządzone mogą nam odbić się czkawką po dziesiątkach lat, gdy dzieci kształcone na takich ideach dojdą same do władzy. Ja się nie zgadzam.

czwartek, 17 lutego 2011

Ocena parametryczna humanistyki - oddziaływanie społeczne

Wśród paskudnie nudnych w większości materiałów z konferencji poświęconej Koncepcji systemu ewaluacji polityki naukowej w Polsce zorganizowanej przez MNiSW warto spojrzeć na prezentację Jacka Spaapena dotyczącą doświadczeń holenderskich. O ile nasze propozycje koncentrują się w gruncie rzeczy na kwestiach technologicznych i transferze między wytwórcami wiedzy a producentami i dystrybutorami technologii, Holendrzy poważnie podeszli do kwestii oddziaływania społecznego - i to nauk nie tylko humanistycznych (slajdy 13-16 prezentacji). I okazuje się, że można poważnie potraktować takie oddziaływania jak publikacje popularnonaukowe, udział w grupach eksperckich (nie koniecznie związnaych z produkcją), wystawy, udział w debacie publicznej itd. Bo celem podstawowym jest uchwycenie udziału danej nauki w wyjaśnieniu podstawowych procesów zachodzących w społeczeństwie - ale wyjaśnienie zainteresowanym członkom społeczeństwa, to znaczy 'wyjście do klienta', nie zaś tylko do kolegi z Instytutu, czy z danej grupy zawodowej - specjalistycznej. Oczywiście, takie oddziaływanie społeczne różnie można mierzyć dla różnych nauk, ale sama idea wydaje mi się 100 razy istotniejsza dla humanistyki, niż mierzenie punktami publikacji (coby było jasne - nie mam się czego obawiać w tym zakresie :)). Te ostatnie oczywiście mają swoje znaczenie, ale powinno być jasne - po co i dla kogo ma się publikować? Co chce się osiągnąć w skali makro poprzez publikacje? Po co - mówiąc w skrócie - społeczeństwo łoży na nas pieniądze? Bo - i tu się nie zachwieję - bez humanistyki więzi społeczne, spójność grupowa współczesnych społeczeństw narodowych straci swoje racjonalne podstawy. A bez racjonalności jako intersubiektywnego czynnika łączącego ponad emocjami i doraźnymi interesami duże społeczności nie będą istnieć w sposób pokojowy.

Podsumowując: warto więc zastanowić się, czy zamiast biadać nad niesprawiedliwością oceny parametrycznej MNiSW nie forsować właśnie wskaźnika oddziaływania społecznego dla nauk humanistycznych i artystycznych. I mierzyć się wówczas tym, na ile społeczeństwu jesteśmy przydatni, a nie tym, ile publikacji i gdzie zdołamy 'wcisnąć'.

środa, 16 lutego 2011

Tchórzostwo naukowców - prostota wizji medialnych

Ufff, wyjeżdżając z miasta czytałem artykuł dra Dybczyńskiego w GW i zastanawiałem się nad jego konsekwencjami. Nie komentując go szerzej, bo w GW mamy już cały szereg komentarzy, warto zwrócić uwagę na jego skutki. Choć wszyscy publicznie podkreślają jego słabe strony (ich nie brakuje i trudno nazwać tę wypowiedź zborną lub przemyślaną), to jednocześnie nie kryją zadowolenia z głośnego i publicznego wypowiedzenia krytycznych uwag o Uniwersytecie i jego funkcjonowaniu. A przy okazji stare rany i zadrażnienia wypływają radośnie - i bezproduktywnie. Bo w całej tej dyskusji przebija jedno: brak odwagi naszego środowiska.

Brak odwagi w zabieraniu głosu w trakcie funkcjonowania własnych, samorządowych [sic!] organów. Ale nade wszystko brak odwagi w powiedzeniu sobie szczerze - po co pracujemy na uniwersytecie? Nie mam złudzeń - polskie uczelnie nie są wcale w dużo gorszej kondycji niż inne wyrastające z kultury lokalnej, odcięte przez dekady od żywego i powszechnego uczestnictwa w światowym życiu intelektualnym. To coś, co trudno nadrobić z wielu względów - finansowych, organizacyjnych i powiązanych z tym infrastrukturalnych. W zakresie humanistyki - tej właściwej, to jest filologii, filozofii i nauk historycznych oraz o kulturze - trzeba też pamiętać, że nasze badania mogą budzić zainteresowanie na zewnątrz, ale najczęsicej jako materiał porównawczy. Bo Anglicy, Niemcy, Francuzi i wszystkie pozostałe nacje są w swoich badanich humanistycznych równie nacjonalistyczni jak my. Bo świadomie lub nie przyświeca im ten sam cel: wzmacnianie więzi społecznych. I mają w tym pełne poparcie swoich rządów. Tyle, że uczestniczą też od dekad w działaniach wspólnych, afirmujących odrębność nacji, ale i podkreślających jedność interesów regionalnych (europejskich). Jeśli udamy się na kongres historyczny w jednym z krajów europejskich, to nie miejmy złudzeń - wszędzie badania będą skoncentrowane na dziejach tego kraju i jego regionu. Polska nie jest tu żadnym wyjątkiem. Ale jednocześnie wyraźny jest też wyższy poziom autidentyfikacji, europejski czy euroatlantycki, społeczności płacących za badania. I dla Polaków, by włączyć się w ten dyskurs problemem jest tylko znów, że brakuje nam odwagi - w stawianiu intrygujących w skali regionalnej (europejskiej) pytań badawczych, w przedstawianiu własnych metod, ich unowocześnianiu i - przy próbach publikacji - dostosowywaniu do języka odbiorcy nie tylko pod względem wyboru języka, ale i treści komunikatu. Odwaga w nauce to podstawa, bez niej kręcimy się w kółko powtarzając do znudzenia to, co wszyscy już wiemy.

Ale też znów wracamy tu do podstawowego problemu polskiej nauki: odwagi i badań niemal nikt dziś nie premiuje, a co gorsza: zupełnie nie dostrzega się społecznych skutków oddziaływania nauki innych niż kształcenie studentów. I to jest prawdziwa choroba, która nas zżera od dekad. A przecież nauka, zwłaszcza humanistyka, jest narzędziem kształtującym poprzez pośrednictwo dziennikarzy, pisarzy, media, polityków tożsamość zbiorową. Odwracając się od nowych badań te środowiska skazują Polaków na skansen umysłowy. Ale też i naukowcy nie dbając o popularyzację sami skazują się na niebyt społeczny i ostracyzm w dyskusji. Ale do tego potrzeba odwagi - by sprawdzić się na wolnym rynku i by powiedzieć ministrom - jesteście ślepi. Ograniczeni technokratyczną wizją nie dostrzegacie skomplikowanych powiązań między modernizacją tożsamości społeczeństwa a wzrostem cywilizacyjnym. Ale - odwaga kosztuje: dotacje, granty których odmówi nam MNiSW, a w przypadku dziennikarzy - zły PR.

Dla mnie osobiście z całej tej wrocławskiej dyskusji jak na razie nie wynika kompletnie nic, bo nic nowego nie powiedziano i żadnych nowych mechanizmów nie uruchomiono. "Kryzys szkolnictwa wyższego" to news pobudzany politycznie przez rząd. A środków zaradczych realnych, sięgających strukturalnych problemów organizacji życia społecznego na razie nie zaproponowano. I nie ma co na to liczyć. Dlatego fużo lepiej zacząć od własnego środowiska - byleby z trzeźwą oceną sytuacji. Na Uniwersytecie mamy prowadzić badania i dopiero w oparciu o nie przekazywać społeczeństwu wyniki przez edukację, doradztwo eksperckie i popularyzację. I czy administracja jest taka, czy siaka, czy rektor ładniejszy czy brzydszy, czy togę ma na sobie czy na głowie - to detal (choć bywa istotny). W dłuższej perspektywie jedno powinno być jasne - odwaga w rzetelnych badaniach i ich popularyzacji musi procentować. Tyle, że to zależy tylko od nas, od naszego wewnętrznego przekonania, własnych hierarchii wartości. Nikt tej lekcji za nas, ludzi uznających się za naukowców, nie odrobi. Ani politycy, ani dziennikarze, ani zniecierpliwiona łzawymi narzekaniami publiczność.

wtorek, 15 lutego 2011

Skomplikowana inżynieria na antypodach

W związku z uczestnictwem w kongresie ANZAMEMS (badaczy średniowiecza i nowożytności z Australii i Nowej Zelandii) miałem okazję pobyć chwilę na antypodach, a ściślej w Auckland i Dunedin, odpowiednio większych (jeśli nie największych) miastach wysp Północnej i Południowej Nowej Zelandii. Pomijając różne szczegóły - jak strasznie kiepskie piwo, chyba njagorsze, jakie zdarzyło mi się wypić - uderzył mnie sposób, w jaki kształtuje się tam tożsamość społeczna. Czy może raczej - jak jest kształtowana przez trzy co najmniej trendy: dziedzictwo europejskie i kolonialne, kulturę miejscowych plemion, czy może raczej: społeczności Australii i Oceanii, ciśnienie nowych realiów polityczno-gospodarczych Azji. Dla mnie, przybysza z centralnej Europy z jej licznymi pomnikami, dyskusjami nad polityką historyczną i dziedzictwem europejskości, zaskakująca była cisza w sferze symboliki narodowej. Już sam fakt, że porty lotnicze nie noszą żadnych szczególnych nazw może być znaczący, ale nie zaskakujący. Ale dobór towarzyszących im pomników daje do myślenia. W Auckland jest to pomnik najbardziej znanej nowozelandzkiej lotniczki, ale w Dunedin to symboliczny kamień z maoryskimi symbolami i konny pomnik... założyciela miejscowego browaru Speight's (jeszcze raz powtórzę - za takie piwo... to skandal). W centrum Auckland owszem, zabudowa, nazwy ulic, wszystko to nawiązuje do spadku europejskiego. Dominująca wieża telewizyjno-widokowa, symbol Auckland, zdaje się mówić o dumie z technologicznego zaawansowania kraju. Ale wystrój ulic przyozdobionych charakterystycznymi, czerwonymi lampionami, wnętrza wieży z oczekiwaniem na Taniec Smoka, wreszcie wszechobecność podwójnych napisów - angielskich i chińskich - dają do myślenia. Możnaby powiedzieć - cóż, po prostu Nowy Rok chiński w połączeniu z presją ekonomiczną i migracyjną Chin robi swoje. I to prawda. Tyle tylko, że na to trzeba by nałożyć wystąpienie burmistrza (His Worship!) Dunedin otwierającego bankiet powitalny. Na którym z uśmiechem, ale jednak, rugał on zaproszonych, że zajmują się średniowieczem i nowożytnością Europy i kolonii, zamiast... Chin i Japonii. I uderzające jest, że nie chodziło mu o uchwycenie wspólnych trendów, badania porównawcze, strukturalne, ale właśnie przeciwstawienie dwóch odrębnych sfer wiedzy. Na to zaś wszystko nakłada się troska o kulturę maoryską, o podkreślanie, że "New Zealand is proud of its Maori heritage". Może i tak, bo dwujęzyczność napisów była wyraźna, ale realnie kultury maoryskiej, poza Wydziałem Studiów nad Dziedzictwem Maoryskim na tutejszym uniwersytecie, w Dunedin nie uświadczysz. Kultura maoryska to rodzaj wirtualnej przynależności, poprawnej politycznie identyfikacji. Być może za wiele, wiele lat rzeczywiście będzie ona częścią sposobu myślenia i ekspresji nowozelandczyków jako społeczności. Dziś jednak jej nie widać. A wioski Maori nadal przypominają slumsy - choć czystsze - w porównaniu z osadami białych.
Inżynieria społeczna, choć podskórna i nie tak widoczna jak w Europie, tu również odgrywa wielką rolę. I mi osobiście wszystko to przypominało sytuację na naszym Sląsku, względnie na terenach w równym stopniu poddanych czystkom narodowościowym po II wojnie światowej. Tyle, że w Europie musieliśmy oswoić ogrom dziedzictwa materialnego. Na Nowej Zelandii dąży się raczej do unifikacji społeczności, do scalenia poprzez afirmację kultury lokalnej zarówno przeszłości, jak i teraźniejszości w jedną, przyswajalną i akceptowalną całość. Droga jednak do tego daleka. Bo nacisk Chin w międzyczasie stawia pod znakiem zapytania - w którym kierunku ma być budowana tożsamość: nowozelandzkości odmiennej od spuścizny kolonialnej, ale i wszystkich innych trendów? Czy może "panazjatyckości"? Bo wspólnota z Australią, choć dla nas oczywista, tu wcale taką nie jest. Jak na razie w Dunedin najważniejszym pomnikiem (bodaj jedynym o monumentalnym charakterze) jest Pomnik Żołnierza, poświęcony poległym w I i II wojnie świtowej. Dla nowozelandczyków zwłaszcza ta pierwsza była ogromną traumą, kosztowała życie całej generacji farmerów i przekreśliła na lata nadzieje na szybki rozwój wysp. Stojący obok, nieco w cieniu posąg królowej Wiktorii też nie może pozostać niezauważony. Bo mimo wszystkich wysiłków politycznych przeszłość dopomina się o swoje i jak na razie najpopularniejszą tawerną nie są chińskie lokale (o maoryskich zapomnijmy, bo ich nie ma) lecz Irish Pub i Captain Cook Pub. Studenci, ta najbardziej rzutka część społeczeństwa, cenią sobie kulturę natywną, oczywiście, ale ich autoidentyfikacja zmierza ku Europie i jej dziedzictwu. Siła oddziaływań kulturowych przestrzeni, języka, obyczajów i instytucji jest tak wielka, że wszelkie próby inżynierii społecznej przypominają dążenia do reintrodukcji buszu na wybrzeżu wyspy. Jak powiedział przewodnik, zaczynają od gór w pobliżu wybrzeżą i schodzą w dół. I to potrwa. Jakieś 150 lat.