niedziela, 5 sierpnia 2012

Po co studiować? Ma to sens?

Jako pracownik dydaktyczno-naukowy szkoły wyższej, w dodatku obciążony obowiązkami administracyjnymi, właściwie nie powinienem zadawać takiego pytania. Wobec ciągłych narzekań na niż demograficzny pustoszący nabory i zagrażający pensom oraz przychodom z trybów płatnych powinienem powiedzieć - chodźcie do nas nie patrząc na przyszłość, a nawet teraźniejszość. Tylko, że to nie ma sensu. Takie wołanie. Bo, jak słusznie zauważył profesor Mirosław Zdanowski: Jeszcze kilkanaście lat temu panowało przekonanie, że dobre wykształcenie otwiera lepsze perspektywy zawodowe. Obecna sytuacja na rynku pracy nie zachęca do podejmowania studiów, maturzyści wolą od razu szukać pracy. Brakuje nam logicznego uzasadnienia dla zdobywania wyższego wykształcenia. Sęk w tym, że trafnie wskazując problem - brak uzasadnienia dla podejmowania studiów - profesor uporczywie szuka leku tam, gdzie go nie ma. Ba!, tę samą kurację wobec szkolnictwa wyższego od lat wdrażają w Europie kolejne rządy powołując się na wzorzec amerykański. Pomimo, że tamten radykalnie różni się od europejskiego. Otóż z roku na rok coraz silniej naciska się na przekształcenie studiów w kursy zawodowe, dające bezpośrednie umiejętności potrzebne na rynku pracy. Czy jednak naprawdę taki powinien być sens 5-letniej edukacji młodego człowieka? Większość umiejętności, których wymaga od niego rynek pracy jest w stanie zdobyć w ciągu pół do roku intensywnego szkolenia połączonego z bezpośrednią praktyką w zawodzie. Owszem, są takie profesje, gdzie wymagana jest dłuższa edukacja, lecz i dziś wątpię, by w wielu przypadkach konieczne było 5, a bodaj i 3 lata kształcenia zawodowego. Nie po to jednak są studia. Kształcenie zawodowe przez dekady było w nich efektem ubocznym zasadniczego celu - intelektualnego i społecznego dojrzewania osób, które studia podejmowały. Nie uczyły się realizacji projektów i obsługi konkretnych programów, maszyn, interpretacji przepisów. Przede wszystkim miały możność obcowania z - niejako z definicji - elitą intelektualną i kulturalną, która dzieliła się z nimi tym, co w ludzkiej kulturze najcenniejsze, a przynajmniej w danym momencie za takie było uważane. Inżynier, prawnik czy lekarz dzięki temu stawał się po kilku latach studiów kimś zupełnie innym niż w momencie ich rozpoczynania. Jakkolwiek idealistycznie to brzmi, uważam, że dalej jest to możliwe. Że nadal studia mogą być niezbędnym elementem rozwoju każdego młodego człowieka, który chce spotkać się ze światem, który go otacza, w pełni świadomie. A przez to świadomie podejmować swe najważniejsze, życiowe decyzje. Śmiem twierdzić, że bez przywrócenia takiej roli studiów ich dalsze uzawodowienie doprowadzi do dalszej deprecjacji, rozmycia sensu, ale też zaprzepaszczenia ważnego mechanizmu podtrzymującego naszą kulturę. I tu nie po trzeba wiary i magicznego pyłu, lecz gruntownej, a nie tylko powierzchownej reformy szkolnictwa. Niezbędne jest odseparowanie szkolnictwa zawodowego od naukowo-badawczego, którego zadaniem statutowym będzie jednak popularyzacja wiedzy także przez kursy na uczelniach zawodowych. Niezbędne jest zerwanie przez nas, pracowników naukowych, z przyzwyczajeniem pracownika - wyrobnika, któremu mało płacą, więc i mało w zamian daje. Mam to szczęście, że widzę zdecydowanie więcej osób w swoim otoczeniu, które wciąż walczą o to, by jednak zajmować się nauką i dbać o poziom edukacji studentów. Ale nie ma co ukrywać, że wszystko zmierza raczej ku dalszemu odchodzeniu od dyskursu kultury na rzecz wykładu zawodowego. Tego chce od nas społeczeństwo ustami massmediów i polityków, ale przecież jakże często naszych własnych reprezentantów. Jednak jeśli ulegniemy do końca temu trendowi, jeśli staniemy się wykładowcami zawodowymi bez "wartości dodanej" jaką jest mistrzowska relacja z uczniem, uniwersytety stracą rację bytu. I to nie ze względów demograficznych. Po prostu ich istnienie przestanie mieć sens. Maturę już dziś można zrobić w rok - półtora. Studia wkrótce da się zamienić na roczny kurs zawodowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz