piątek, 29 grudnia 2017

Co zostało ocenione? Co ma być oceniane? Obserwacje z przebiegu oceny jednostek naukowych

Cisza wokół wstępnych wyników kategoryzacji jednostek naukowych zza lata 2013-2016 powinna dać wszystkim do myślenia. Ale pewnie nie da, bo skala dezynwoltury w kulturze zarządczej na najwyższych szczeblach struktury naszej Akademii rosnąc generuje jednocześnie intensyfikację mechanizmów przystosowawczych - w tym głównie umiejętności cichego lobbowania i mimikry. I ja to rozumiem - zbyt wiele mają do stracenia i poszczególni badacze i całe ich zespoły. Tym niemniej warto choć kilka słów powiedzieć, bo pojawianie się liczniejszych artykułów w prasie i Internecie - bez przesady z ich szerokim zasięgiem - dotyczących reform nauki zwiastuje jednak pewną determinację w tym zakresie Ministerstwa. Tu wiele zależy przecież od czynników politycznych. Więc zamiast gdybać o niewiadomym - bo kto wie, jaki kształt nowej ustawy zaakceptuje Prezes? - spójrzmy na realizację wspomnianej oceny z odniesieniem do możliwej przyszłości tego mechanizmu. 

Problem do pewnego stopnia wywołał Emmanuel Kulczycki wpisem poświęconym 8 głównym wyzwaniom przyszłej ewaluacji. I choć w zasadzie abstrahuje on od zakończonej procedury i skupia się na możliwym kształcie przyszłych regulacji w kontekście ustawy, to w jednym punkcie mogę go tylko w pełni poprzeć: kluczowe znaczenie ma cel oceny. Mówiłem i pisałem o tym wielokrotnie - tak, jak zarządzanie nauką nie do końca ma jasno określony i perspektywicznie realizowany cel (poza trwaniem struktury), tak ostatnia procedura oceny zgubiła jakikolwiek głębszy, a nawet płytszy, ale jasno komunikowany sens wykraczający poza hierarchizację jednostek organizacyjnych według pewnych wskaźników. Zresztą, równie niejasne były średniookresowe cele poprzedniej procedury. Rozbrajające są w tym kontekście deklaracje decydentów, że Akademia nie potrzebuje znać wcześniej niż przed rozpoczęciem procesu założeń oceny, bo... trzeba po prostu prowadzić dobre badania i dobrze publikować. Tymczasem owe założenia kształtują i muszą kształtować polityki instytucji, skoro z wynikiem oceny są sprzężone inne mechanizmy - grantowe (część projektów jest adresowana tylko do jednostek z kategorią A i A+), finansowe (algorytm podziału dotacji bazowej), partycypacji w gremiach decyzyjnych (do wielu ciał prawo zgłaszania kandydatów, a w niektórych przypadkach także głosowania, mają tylko jednostki A i A+). Katalog tych zależności rozszerza jeszcze projekt Ustawy 2.0. I nie mam nic przeciwko temu - jeśli ustalimy, że najlepsi, dający świadectwo o Akademii, mają wyznaczać kierunki jej rozwoju, to tak powinno być. Bo nauka musi być arystokratyczna. Tylko pytanie brzmi - najlepsi w czym? Dlaczego w tym? W jakim celu chcemy takich najlepszych? Żeby się chwalić grantami, pucharami i miejscami na podium? Czy rozwojem gospodarki zaawansowanych technologii? A może wzrostem kapitału społecznego? Przemianami kultury? Ocalonymi przed uniformizacją i wspieranymi kulturami lokalnymi? Możliwości jest wiele, bo Akademia jako środowisko promujące racjonalne poznawanie świata i budowanie współżycia na tej podstawie jest kluczem do wielu dróg rozwoju. 

Trzeba to jasno i dobitnie powiedzieć - ani nowa ustawa, ani nowa ewaluacja nie przyniosą żadnego długofalowego skutku, jeśli nie zostaną ukształtowane poprzez odniesienie do konkretnych i powszechnie akceptowanych celów zakorzenionych w zmiennym kształcie obecnego świata i specyfice Akademii. Świata wykraczającego dalece poza kwestie gospodarcze i prestiżowe jednego państwa. 

Obecna procedura w ogóle nie podjęła tego problemu. Trudno. Skupiono się na arbitralnie określonych współczynnikach promujących publikowanie w czasopismach z listy ministerialnej i zgodność działań jednostek z oczekiwaniami ewaluatorów. Wyniki jednostek mówią więc wiele o umiejętności dostosowawczych do polityk zarządczych kolejnych rządów wobec nauki oraz zdolności wejścia w najżywszy i najszerszy obieg informacji naukowej. To niewiele, ale nie tak znów mało biorąc pod uwagę brak perspektywicznie ustalonego celu całej procedury. Odrzucam zarzut, że procedura była skażona jakąś 'punktozą'. Owszem, od lat lęk przed parametryzacją wymógł doskonalenie pragmatyk publikacyjnych pracowników, w tym zwłaszcza szukanie miejsc do publikacji w ramach czasopism z list ministerialnych. Ale nie przesadzajmy - przy dyskusyjnym, czasami bardzo, poziomie trafności punktów na tych listach sama zasada dała możliwość uczynienia bardziej klarownym obieg informacji, zlikwidowała nadmiar prac zbiorowych (a i tak jest ich wiele), w których wybitne prace kompletnie gubiły się w morzu publikacyjnego szumu. Wady systemu wszyscy znamy (skoncentrowanie na informacji naukowej pod kątem nauk stosowanych, o ziemi i człowieku, w konsekwencji naginanie obiegu innych nauk do tego wzorca; lobbing i sztuczne zawyżanie parametrów czasopism słabych i średnich; deprecjacja dłuższych badań w humanistyce, które kończą się monografią zawierającą opis dużego eksperymentu na rzecz form krótkich, cząstkowych; omijanie ryzykownych, nowych tematów na rzecz mód publikacyjnych gwarantujących miejsce w wysokopunktowanych czasopismach itd.), ale pamiętajmy, że stały wzrost liczby publikowanych artykułów w dobrych i bardzo dobrych czasopismach krajowych i zagranicznych ma istotne znaczenie dla poprawy obiegu informacji. Zawsze to coś.

I tyle o teorii minionej oceny. Niewiele, bo niewiele jej było (poza technicznymi kwestiami). Praktyka to sprawa odrębna i w zasadzie powinno się ją podzielić na trzy elementy: stronę techniczną; administracyjną i merytoryczną. Ta pierwsza odegrała nadspodziewanie istotną i negatywną rolę w przebiegu oceny. Jest jakiś genius specyficzny informatyzacji polskich instytucji publicznych. System cyfrowego transferu danych tradycyjnie nie był skończony w momencie rozpoczęcia wypełniania ankiet, ale tym razem zyskał niepotrzebnie rygorystyczny kształt - nie było możliwości ręcznego wprowadzania danych, trzeba było stosować transfery z lokalnych baz danych poprzez PBN i POLON do ankiety. Jaka z tego wynikła korzyść, jest dla mnie wielką niewiadomą. Skala problemów, pomyłek, braków, drobiazgów, które ważyły potem na całej ocenie całych jednostek - jest przygnębiająca. Wynik oceny w znacznej liczbie przypadków zamiast być miarą działalności publikacyjnej (głównie) jednostek stał się miarą umiejętnego wypełnienia ankiety i powiązanych systemów. Doceniając tę ostatnią umiejętność nie uważam, że taki powinien być cel tego specyficznego projektu zwanego oceną jednostek naukowych. 

I tu dochodzimy do strony administracyjnej oceny: daleko idący brak przejrzystości, o którym pisał wspomniany E. Kulczycki, to łagodne stwierdzenie stanu, którego drugą stroną był brak poszanowania dla praw stron postępowania administracyjnego. Źle się stało, że KEJN i jego zespoły nie komunikowały się w trakcie oceny z jednostkami, by wyjaśnić istotne wątpliwości. Wobec specyfiki systemu informatycznego pomogłoby to wiele kwestii rozstrzygnąć bez oczekiwania na odwołania. A tak - odwołania popłyną szeroką strugą. A odrzucane - skierują się do sądów administracyjnych, bo tym razem już nie tylko kwestie finansowe w skali jednostek i uczelni, ale też uprawnień mogą być istotne, jeśli - jak można sądzić z wypowiedzi niektórych urzędników ministerstwa - powiązanie kategorii z uprawnieniami jednostek do przyznawania stopni doktora i doktora habilitowanego nastąpi już w odniesieniu do tej edycji oceny. A wobec skali naruszeń podstawowych uregulowań przewidzianych w KPA tak wobec postępowania przygotowawczego, przebiegu procesu, jak kształtu decyzji związanych z oceną - jednostki mogą liczyć na podtrzymanie roszczeń stron - czyli ponowną ocenę uwzględniającą zastrzeżenia... A pamiętajmy o tym, o czym MNiSW nie zawsze chce pamiętać: proces odwoławczy wstrzymuje bieg uprawomocnienia decyzji administracyjnej. Innymi słowy: ogłoszone wyniki nie są obowiązującymi kategoriami jednostek. Dopóki będą trwały odwołania, dopóty jednostki będą posiadały dotychczasowe kategorie naukowe. Zarządzanie nauką, a zwłaszcza tak wrażliwym procesem, jakim jest ocena, powinno być maksymalnie transparentne i otwarte na współpracę jednostki realizującej proces z jednostką ocenianą. Kapitał zaufania do siebie mamy skromny, a obawiam się, że obecna ocena tylko go obniżyła. Jeśli przyszła ocena ma mieć inny niż autorytarno-administracyjny charakter, warto określając jej mechanizmy odwołać się do norm obowiązującego prawa i zadbać o poprawne funkcjonowanie kanałów przepływu informacji.

No i dochodzimy do strony merytorycznej. Doceniam zaangażowanie zdecydowanej większości ewaluatorów w pracę nad przejrzeniem dorobku publikacyjnego jednostek. Choć zdarzało im się nadużywać formułek - czasami bardzo stanowczych w brzmieniu - a niektórym po prostu kopiować zdanie kolegi, z którym pracowali w parze, to ich uwagi w dostępnych mi ankietach wskazują na zrozumienie problematyki, zainteresowanie dojściem do realnego stanu rzeczy i precyzyjnym wydaniem opinii. Tyle, że tam, gdzie zawiódł system informatyczny, na niewiele się to zdawało, bo często nie widzieli "zdarzeń ewaluacyjnych", które ocenić powinni. Natomiast uważam, że kompletnie zawiódł sposób oceny "eksperckiej" najważniejszych osiągnięć jednostek. Zawiódł, bo w zasadzie nie wiem, jaki był - nie pod względem mechanizmu (dwóch ekspertów i przewodniczący określający w przypadku niezgodności ocenę), ale sensu, przyjętych kryteriów i ich przestrzegania. Kompletnym lekceważeniem odbiorcy pracy ekspertów były ogólnikowe uzasadnienia przyznawanych ocen. W dodatku w niektórych przypadkach zdradzające brak wiedzy w przedmiocie, który przyszło ekspertom oceniać. I trudno się dziwić - zakres rzeczowy, który mieli oceniać, był niezmiernie szeroki, co przy braku kryteriów musiało prowadzić do hmmmm, specyficznej rozległości horyzontu ocen. Jeśli chcemy w przyszłości uniknąć tego problemu, ocena ekspercka musi być dużo bardziej przejrzysta, precyzyjna i -- tak, może węższa tematycznie, jeśli ma być ekspercka?

Co wynika według mnie z obecnej oceny jednostek naukowych dla przyszłości? 

Bezwzględnie przemyślenia wymaga dobór elementów ocenianych pod kątem celu istnienia Akademii, precyzyjnego określenia tego celu przez naszego głównego benefaktora. Czy mniej elementów ocenianych oznaczać będzie lepszą ocenę? To zależy tylko i wyłącznie od tego, czego będzie się od nas oczekiwać. Chciałoby się rzec - no zdecydujcie się wreszcie!!!! 

Niewątpliwie już dziś trzeba zadbać o procedury i informatyczne narzędzia wykorzystywane w gromadzeniu danych i ich ocenie. Nie wiem, czy trzeba tworzyć specjalne jednostki gromadzące dane naukometryczne, bo to usztywni system, choć z pewnością wygeneruje kilka dużych, lukratywnych grantów. Lepiej chyba pomyśleć o elastycznej sieci danych generowanych dobrowolnie przez użytkowników, niż strukturze wymuszającej raportowanie sztywno określonych kategorii danych. Ale znów - tu wiele zależy od celu, jaki się nam przypisze. Albo - co byłoby lepsze - jaki sami potrafimy zaoferować społeczeństwu... 

Warto lepiej, racjonalniej określić rolę ekspertów - kto, co i jak ma oceniać. I tu również trzeba wiedzieć - pod jakim kątem, w odniesieniu do jakiego celu? Żaden algorytm nie pomoże, jeśli nie wiemy, czego chcemy. Jeśli chcemy badać oddziaływanie społeczne, to żaden system cytowań (sic!) tu nie pomoże. Ani powołanie eksperta z zagranicy. Natomiast jeśli chcemy mierzyć udział polskich badaczy w obiegu naukowym i hierarchii prestiżu w międzynarodowym środowisku - wtedy i owszem, powołanie zagranicznych ekspertów i użycie algorytmów jest jak najbardziej wskazane. 

Wnioski? Mikre, bo cała ta ocena była dzieckiem chyba nie do końca chcianym i przemyślanym przez zamawiających. I chyba wolałbym, żeby trwała dłużej, rozpoczęła się później i dała wyniki jeszcze później, niż by wyglądała tak, jak miało to miejsce obecnie. Przyszłość jest nam nieznana, ale jedno dla mnie jest pewne - nie zmierzymy się z nią należycie, jeśli będziemy powielać błędy. Etap planowania i aplikacji rozwiązań związanych z oceną mamy za sobą, czas na ocenę i głębokie poprawki. Tak w jednostkach, które miały okazję się przejrzeć w jakimś narzędziu, ale przede wszystkim w MNiSW, które powinno wnikliwie ocenić efektywność tego narzędzia. I oby racjonalność i świadomość roli Akademii dla społeczeństwa zwyciężyła nad lobbingiem w mikro i makroskali. Każda ocena pomaga nam być lepszym - o ile wiemy w czym i chcemy do tego czegoś dążyć. A czas ucieka...

niedziela, 5 listopada 2017

Nauka jako dziedzina olimpijska

Dlaczego męczą mnie dywagacje o nowej ustawie? Sęk nie w tym kto i co. Cały czas powtarzam - problem tkwi w tym, po co?

Kolejny raz sieć obiegają badania wskazujące, że większości artykułów naukowych - nieważne, czy z działu STEM, czy Arts - nie czyta nikt, poza zobowiązanymi do tego procesem wydawniczym. Nawet, jeśli jest to przesada - bo badania często opierają się na cytowaniach, a te liczone są od artykułów obecnych w bazach, a nie od publikacji w ogóle (brak niemal w ogóle książek), nie mówiąc o lekturze - to przecież niewielka. Nauka, a może raczej przemysł publikacyjny to dziś wielki biznes. Biznes ściśle powiązany z interesem finansujących pracowników nauki. Dla tych ostatnich publikacje nie muszą być drogą do komunikacji naukowej, bo ta przeniosła się na ścieżki nieformalna w najlepszym wypadku. Częściej może - po prostu umarła. Publikacje rzadko pobudzają do dyskusji, jeśli już, to częściej do kuluarowych opinii.

W obrębie nauk humanistycznych dział recenzyjny staje się sprawozdawczym, w najważniejszych czasopismach recenzje to 1-3 stron maszynopisu na przedstawienie pracy. Artykuły recenzyjne pojawiają się rzadko, bo dyskusja krytyczna - czy w druku, czy na forum publicznym - może oznaczać odroczone w czasie, ale zawsze straty. Czasami dotykające liczne grono nieświadome źródeł kłopotów. Prywatyzacja nauki z jednej strony, ale ściśle związana z drugą stroną - jej przejęciem przez kulturę prestiżu. Nie, nie prestiżu akademików, ale instytucji finansujących. STEM może otwierać nowe, dające więcej zysku drogi rozwojowi gospodarki, a to przynosi prestiż zarządzającym - prezesom posiadającym dziełu B+R lub współpracującym z uczelniami, rządom finansującym badania. Humanistyka i nauki społeczne nie wspierają gospodarki. Nie wspierają też rozwoju kultury. Ale mogą wspierać prestiż rządzących i zarządzających. Miejsca w rankingach, prestiżowe granty, nagrody za dzieła itd., itp. Czytanie, myślenie i dyskutowanie jest niepotrzebną stratą energii. Nauka jako system ma produkować prestiż.

Nic nowego - czy nie w tym celu mecenasi finansowali badania od XVI w.? A jednak - przełomowy dla naszej cywilizacji i kultury okres schyłku XVIII-XIX w. w moich oczach dał nadzieję na inne miejsce nauki. Paradoksalnie - na jej powrót do antycznych i średniowiecznych korzeni. Gdy nauka miała  nieść oświecenie tłumacząc świat, dając szansę na podejmowanie racjonalnych - z wszystkimi ograniczeniami kontekstu - decyzji. To wiedza była potrzebna, kluczowa wręcz do życia. To wtedy knowledge was power. Nikt nie myślał o gospodarce opartej o wiedzy, bo całe życie było przesiąknięte skutkami wiedzy. Lub jej brakiem. Dla elity szacunek dla wiedzy był fundamentem zarządzania, bo wiedza była z założenia bezinteresowna - wiedza ułomna na ludzką miarę miała pomóc znaleźć miejsce w świecie, oswoić go, zmienić.

Świat szybko się zmienia, ludzkie pragnienia wolniej. I wiedza stała się najpierw narzędziem w walce o władzę polityczną, dziś głównie ekonomiczną i medialną. Mówienie o dążeniu do prawdy stało się naiwnością, a celem instytucji mających zajmować się rozumieniem świata i przekazywaniem wiedzy o tym świecie stało się wspomaganie gospodarki i - co najwyżej - mechanizmów administrowania państwem lub grupami połączonymi więziami religijnymi / ideowymi.

W XX w. prestiż nauki w naszym kraju wynikał z przekonania, że zajmują się nią ludzie dający odpór pragmatyzmowi i starający się mówić prawdę, szukać prawdy. Tylko i aż tyle. Lata 90-te XX w. przekreśliły tę wizję, bo badacze zamienili się w pracowników nauki, a później w wędrownych nauczycieli. Uczelnie miały budować prestiż społeczeństwa liczbą posiadających wyższe wykształcenie, a przy okazji zatrzymać młodych przez pewien czas z dala od rynku bezrobocia. Zapłacono za to cenę straszliwą - pauperyzacji misji i deprecjacji zawodu naukowca. Kolejni reformatorzy z poprzedniego i obecnego obozów władzy celnie wskazują słabości tego modelu, zapominając, że sami go stworzyli. Własnymi rękami. I jaka ma być recepta na ten stan? Jeszcze większy nacisk na pragmatyczny i prestiżowy wymiar nauki. Gospodarka oparta na wiedzy, a wiedza windująca polską naukę w rankingach światowych. Przy okazji - dająca sukcesy zarządzającym.

Nie zrzędzę. Po prostu nie widzę logicznego sensu w mówieniu o poszukiwaniu prawdy w sytuacji, gdy szuka się prostych PR-owskich i ekonomicznych rozwiązań. Reformy abstrahujące od tego, czym w istocie swej jest nauka, jedynie dostosują system do bieżących wymagań społeczeństwa i ludzi władzy. Ale to oznacza, że nauka nigdy nie wyjdzie poza horyzont społeczeństwa tu i teraz, a zwłaszcza polityków tu i teraz. Kultura prestiżu to także kultura strachu. Nie odkryć, bo te wymagają odwagi, potknięć i przegranych.

Nie zrzędzę. Nie narzekam na Ministra i ustawę, która wpisuje się w kulturę prestiżu. Tak ustawiony został system, by nauka wspierała aktywność polityków. Ale złości mnie nasza zgoda na taką drogę nauki. Na brak własnej wizji, czym ma być nauka. Na sprowadzenie prawdy do roli frazesu i recepty na nowy odkurzacz.

Nauka staje się, a może już się stała dziedziną olimpijską. Medale zależą od wsparcia finansowego, selekcji, morderczego treningu i nie mają sensu - poza prestiżem. Są absurdem, nielogicznym marnotrawieniem zasobów, ale przynoszą prestiż. Nie tworzą kultury - są immanentnym elementem igrzysk. Niczym więcej, jak częścią pop-kultury igrzysk i chleba. I jeśli nie znajdziemy odpowiedzi sami, na poziomie, nie w pionie, na pytanie, czym ma być nauka, jeśli nie setką w dzienniku telewizyjnym i kontrolowanym B+R w fabryce, to nie ma sensu mówienie o roli nauki, o etosie naukowca, o tym czy tamtym. Nauki nie będzie. Pozostaną zawody i prestiż.

Oby tak się nie stało.

niedziela, 8 października 2017

Uwagi do projektu Ustawy - a co tam.

Ponieważ moja Uczelnia poprosiła o przesłanie uwag do projektu Ustawy, musiałem raz jeszcze je zwerbalizować. Z innej perspektywy, mniej 'gorącej' niż w momencie ogłaszania projektu. Widzę w niej sporo ciekawych rozwiązań, ale też wiele zaniechań, co gorsza - kolejny raz braku klarownego określenia miejsca i celu istnienia systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Ogólniki nie zastąpią konkretów. A konkrety w sferze szczegółowej bez zasadniczych, trwałych fundamentów budzą wiele zastrzeżeń. Więc tylko informacyjnie przytaczam to, co poszło do Centrali.


Uwagi do projektu Ustawy o Szkolnictwie Wyższym i Nauce z dnia 16.09.2017 r.

Zaprezentowany dokument prezentuje interesującą wizję systemu szkolnictwa wyższego, w którym zdecydowana większość decyzji dotyczących struktury administracji i działań wykonawczych w ramach procesów zarządczych zostaje przeniesiona na szczebel każdej uczelni. Odnosi się to zarówno do zagadnień odnoszących się do zjawisk istotnych dla Akademii tak w średnim, jak i krótkim horyzoncie czasowym. Danie tak dużej swobody poszczególnym środowiskom uczelnianym świadczyć może o dużym zaufaniu wobec jej członków.
Równocześnie centralnym organem zarządczym wspólnoty będzie rektor, którego pozycja zostaje wzmocniona w stosunku do obecnych norm ustawowych. Jego kompetencje w niewielkim stopniu będą ustawowo kontrolowane przez aktywność nowego ciała, jakim ma być rada uczelni, oraz przez senat, który formalnie ma mieć możliwość odwołania rektora.
Dla naukowego jak i dydaktycznego funkcjonowania uczelni kluczowe ma stać się określenie kategorii, w której znajdą się realizowane na niej badania i ich aplikacja w obrębie poszczególnych dyscyplin. Będzie to rzutować na określenie uprawnień dydaktycznych (prowadzenie studiów doktoranckich, otwieranie kierunków studiów, kształtowanie programów naukowych), ale - przypuszczalnie - także na wysokość dotacji (o ile utrzyma się pragmatyka przyjęta dla 2017 r.).
Pośrednio ustawa wskazuje na możliwość kariery pracowników uniwersytetów w ścieżce naukowo-dydaktycznej i dydaktycznej, zrywając z dotychczasową tradycją kształcenia w oparciu o wyniki i praktykę własnych badań. Ustawa ma wprowadzić również szereg mniej spektakularnych, ale istotnych zmian kształtujących polityki pracowników i administracji uczelni (wydłużenie czasu studiów zaocznych, nowe warunki rozwiązania umowy z pracownikiem, zmiana przepisów emerytalnych i inne).


Problemy:
1) brak jasno określonych celów funkcjonowania systemu, które byłyby wsparte jasno przedstawionymi mechanizmami motywującymi i kontrolnymi. Ustawa zawiera szereg ogólników, czasami zdumiewających (prowadzenie studiów wieczorowych przed prowadzeniem badań w wyliczeniu elementów misji uczelni), bez dookreślenia sposobu wyliczania dotacji (po reformie decydującego źródła dochodów uczelni) i warunków ewaluacji dyscyplin naukowych obecnych w badaniach prowadzonych na uczelni. Oznacza to, że minister drogą rozporządzeń dorocznie (dotacja) lub minimum raz na cztery lata (ewaluacja) będzie określał podstawowe elementy systemu decydujące o bezpieczeństwie materialnym i prestiżu uczelni. W tej sytuacji autonomia uczelni w zakresie struktury i działalności dydaktycznej jest iluzoryczna, bowiem decyzje podejmowane w tym zakresie nie mogą być celowe przy braku wiedzy o podstawowych parametrach dla funkcjonowania w przyszłości uczelni.
2) zaproponowane rozwiązanie w odniesieniu do struktury zarządczej na uczelni likwiduje równowagę władz w łonie uczelni. Rektor, który do tej pory także był źródłem wszelkich uprawnień administracyjnych organów uczelni, staje się jedynym zarządcą wspólnoty. Brak jasnych celów istnienia systemu i poszczególnych uczelni (wyżej) rodzi niepokój o funkcjonowanie wspólnoty w momentach kryzysu wobec braku mechanizmów kontrolnych władzy rektora i prawnie umocowanych i uprawomocnionych ciał doradczych. W przypadku niewielkich uczelni ten model jednoosobowego zarządzania wydaje się być celowy, bo zapewni elastyczność i szybkość reagowania, a spójność wewnętrzna niewielkiej grupy uniemożliwi podejmowanie zbyt ryzykownych lub zaniechanie podejmowania kluczowych dla przyszłości instytucji decyzji. Jednak w przypadku dużych uczelni taka konstrukcja utrudni wypracowanie lub utrzymanie poczucia wspólnoty i identyfikacji z uczelnią, sprowadzi pracowników do funkcji wykonawców poleceń rektora i zależnych od niego urzędników. Zanikną pośrednie szczeble samorządności uczelnianej (rady instytutów i wydziałów), bowiem ich funkcje przejmą organy centralne i administracja ogólnouczelniana. Już w chwili obecnej władza rektora jest na tyle silna, że dyskusja i wpływ środowiska na decyzje władz mają charakter iluzoryczny. Dalsze umocnienie władzy rektora doprowadzi do dalszego osłabienia oddolnych procesów opiniodawczych. Brak możliwości  wpływu na funkcjonowanie uczelni pogłębi inercję środowiska w relacji do impulsów płynących od rektora.
3) zgodnie z ideą centralizacji władz i uprawnień ma nastąpić przeniesienie uprawnień do nadania stopni doktora i doktora habilitowanego na uczelnię. Związane jest to z oceną dokonywaną w skali uczelni w odniesieniu do dyscyplin. Nasuwa to przynajmniej dwie wątpliwości: a) senat uczelni ma pełnić rolę organu przeprowadzającego i nadającego stopień. Znów - w skali małej uczelni może być to decyzja trafna. W skali dużej uczelni oznacza to konieczność formowania szeregu komisji senackich dublujących składy dawnych rad instytutów lub wydziałów. Przyjmowanie wniosków o nadanie stopnia przez senat stworzy fikcję - członkowie senatu dużych uczelni będą reprezentować nieliczne specjalizacje naukowe i najczęściej nie będą mogli ocenić wartości merytorycznej dorobku kandydata i wniosku komisji. W przypadku wątpliwości komisji rodzi to poważne obawy o merytoryczną poprawność decyzji senatu. Praktycznie - trudno sobie nawet wyobrazić przyjmowanie wniosków w trybie comiesięcznych obrad senatu, biorąc pod uwagę liczbę promowanych doktorów w skali uczelni. Nie jest jasne, jaki zysk ma przynieść przeniesienie czynności i uprawnień na senat z poziomu merytorycznie bardziej kompetentnych rad wydziałów i instytutów; b) ocena badań naukowych dokonywana w dyscyplinach w ramach całej uczelni rodzi bardzo poważne obawy. Kto będzie zaliczany do prowadzenia badań w ramach jednej dyscypliny? Realnie prowadzący badania w dyscyplinie, czy posiadający dyplom doktora - doktora habilitowanego z zakresu dyscypliny? Moje doświadczenia w toku bieżącej procedury parametryzacji dowodzą, że urzędnicy - w tym pracownicy naukowi - skłonni są wybrać rozwiązania najprostsze, co oznacza zaliczanie do grona jednej dyscypliny pracowników różnych jednostek, o różnych kulturach pracy i podejściu do badań naukowych i ich upowszechniania. Jeśli zaś przyjąć założenie wnikania w badania - kto będzie oceniał, czy X lub Y rzeczywiście prowadzi badania z historii społecznej, czy raczej z socjologii? To istotne kwestie, bowiem decydować będą o przyszłości całych dyscyplin, szkół doktorskich, programów kształcenia na uczelni. Ustawa w bieżącym kształcie pomija te problemy milczeniem.
4) wprowadzenie osobnej ścieżki kariery dydaktycznej dla pracowników uczelni jest interesujące, ale rodzi też niebezpieczeństwa. Związane z tym podwyższenie wymagań wobec habilitacji w przyszłości spowoduje w okresie przejściowym kolejny zalew wniosków o nadanie stopnia doktora habilitowanego. Wątpię, by w czasach radykalnej zmienności prawa większość pracowników zaufała, że prawo pozostanie niezmienne i kolejna zmiana za kilka lat nie zagrozi doktorom bez habilitacji usunięciem z uczelni. Ważniejsze jednak jest, że istnienie ścieżki dydaktycznej może doprowadzić do obniżenia jakości kształcenia. Nadążenie z postępem badań w szerszym horyzoncie tematycznym jest trudne już w tej chwili nawet dla badaczy poważnie traktujących swoją aktywność naukową. Dla osób rezygnujących z badań jest to niemożliwe i niecelowe. A to oznacza, że będą oni transferować wiedzę zastaną, bez możliwości nawet jej krytycznej weryfikacji. Wreszcie, przyjęte rozwiązanie w praktyce oznacza pozostawienie na uczelniach osób ze stopniem doktora, które od lat nie angażują się ani w badania, ani w prace dydaktyczne. Ich usunięcie po przejściu na "ścieżkę dydaktyczną" będzie niemożliwe - jak bowiem sformułować precyzyjnie, w sposób akceptowany przed sądem pracy kryteria "wybitnego" prowadzenia zajęć dydaktycznych?
5) za chybione uważam ustawowe wydłużenie o semestr lub dwa semestry kształcenia na studiach zaocznych. Wprowadzenie zasady 100% zgodności treści programów studiów zaocznych i dziennych można zrealizować w różny sposób i powinno być to w gestii uczelni. Zwłaszcza w kontekście rozszerzania ich autonomii. Przymusowe wydłużenie studiów oznaczać będzie ich stopniową likwidację na uczelniach państwowych. Zainteresowani kształceniem przeniosą się na uczelnie prywatne, gdzie kształcenie będzie krótsze i co najwyżej tak samo kosztowne, jeśli nie konkurencyjne wobec uczelni państwowych.
6) wprowadzenie wśród warunków rozwiązania umowy z pracownikiem z mocy prawa oskarżenia w trybie oskarżenia publicznego jest rozwiązaniem fatalnym. Stanowi zagrożenie wolności słowa i badań naukowych, bowiem zwykłe oskarżenie o "zakłócanie ciszy nocnej" lub "obrazę uczuć religijnych"  bez wyroku sądu spowoduje konieczność zwolnienia pracownika. Rektor nie będzie mógł podjąć innej decyzji, bowiem rozwiązanie umowy nastąpi automatycznie. Natomiast ustawa nie przewiduje przyjęcia pracownika z powrotem do pracy w przypadku braku prawomocnego wyroku skazującego. Jest to wyjątkowo nieszczęśliwy zapis, który w bieżącej sytuacji społeczno-politycznej wolno uznać tylko za pomyłkę urzędniczą.
7) likwidacja warunków przejścia na emerytury pracowników naukowych i naukowo-dydaktycznych na uczelni (65 lat dla nieposiadających tytułu profesora, 70 dla posiadających tytuł profesora) spowoduje, że rozwiązanie stosunku pracy z pracownikiem będzie mogło nastąpić tylko za jego zgodą. Trudno sobie wyobrazić, by w sytuacji załamania systemu emerytalnego ktokolwiek godził się przejść na emeryturę mogąc pracować na uczelni. Likwidacja zapowiadanego stanu spoczynku dla profesorów spowoduje zablokowanie etatów i dalsze pogłębiania kryzysu w sferze zatrudnienia wobec braku możliwości zatrudniania młodej kadry. Dzisiejszy system - daleki od doskonałości - daje możliwość zatrudniania wybitnych uczonych po przejściu na emeryturę. Wymaga jedynie wygospodarowania w budżecie uczelni stosownych środków własnych. Umożliwia natomiast rotację kadry, co daje - nikłe, ale zawsze - szanse młodym na zatrudnienie.
8) powiązanie płacy minimalnej na uczelniach z płacą minimalną w kraju oznacza pogłębiającą się pauperyzację pracowników. Wraz z ograniczeniem liczby nadgodzin - do 1/4 i 1/2 etatu - oraz systematycznym ograniczaniem wynagrodzeń w projektach badawczych NCN i NCBiR wymusi na pracownikach szukanie dodatkowych źródeł utrzymania poza systemem publicznego szkolnictwa wyższego. Co spowoduje spadek ich zaangażowania w prace na rzecz macierzystych uczelni. Brak zachęt finansowych dla osób prowadzących badania na wysokim poziomie i realizujących prestiżowe projekty badawcze uniemożliwia ich zatrzymanie na uczelniach państwowych. Trudno uwierzyć, by wobec tak określonego powiązania wynagrodzeń sytuacja się nie pogorszyła.


To tylko niektóre z problemów, nad którymi warto byłoby się pochylić. Projekt zawiera szereg ważkich i ciekawych rozwiązań, docenia w sferze idei wartość pracy naukowej i dąży do podniesienia jakości kształcenia. Teoretycznie umożliwia też uelastycznienie struktury uczelni przez zniesienie obowiązkowych elementów (wydziałów). Daje też przejrzysty model zatrudnienia, co powinno spotkać się z uznaniem zwłaszcza młodych pracowników. Jednocześnie pozostawia zbyt wiele niewiadomych w kluczowych obszarach administrowania uczelnią. Po jego wejściu w życie w bieżącym kształcie i przeniesieniu szeregu kwestii do rozporządzeń ministra można spodziewać się długiego okresu niepewności, a ostatecznie kolejnych zmian mających uspokoić rozchwiany system. Wiele z tych obaw może zniknąć, jeśli ustawa rozwiąże problem wskazany w punkcie pierwszy, będzie zawierać klarowny algorytm wyliczający dotację dla uczelni i uproszczone, ale wystarczająco szczegółowe założenia ewaluacji. Bez tych stabilnych elementów wszelkie pozostałe zmiany trzeba uznać za rodzące więcej zagrożeń dla stabilności systemu, niż korzyści.

sobota, 23 września 2017

Projekt ustawy o szkolnictwie wyższym a zasada domniemania niewinności czyli meandry urzędniczego zrównania w prawie

Czy pracownicy Akademii są świadomi tego, kiedy może zostać rozwiązany z nimi stosunek pracy? Gdzieś tam na horyzoncie majaczy brak habilitacji w odpowiednim czasie, dwie oceny negatywne, wreszcie - popełnienie przestępstwa. No właśnie. W obecnej ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym czytamy - art. 126, ust. 4 oraz art. 127, ust. 1 - że decyzją rektora lub z mocy prawa wygasa wspomniany stosunek pracy w przypadku prawomocnego wyroku sądu lub prawomocnego orzeczenia komisji dyscyplinarnej, trzymiesięcznej nieobecności z powodu aresztowania, pozbawienia wolności. Generalnie jest to zrozumiałe, choć dziś i tak mi skóra cierpnie gdy czytam o trzymiesięcznym areszcie. Wiadomo przecież, że ponad rok można spędzić w areszcie bez procesu przy złej woli Policji i prokuratury. Na początku naszego wieku szacowano, że w Polsce ponad 20% osób osadzonych w areszcie spędza w nim... ponad 2 lata. Nic to, żyjemy przecież w państwie demokratycznym, państwie prawa, nie ma powodu do obaw.

Czy aby na pewno?

Podążając tropem podanym przez Klausa Bachmanna pod postem Leszka Pacholskiego zajrzałem raz jeszcze do projektu ustawy o nauce ii szkolnictwie wyższym, szumnie zwanej Konstytucją dla nauki. Biję się w pierś, prawie 175 stron tekstu nie zostało przeze mnie wnikliwie przestudiowanych. Skupiłem się na tych, które uznawałem za najważniejsze dla funkcjonowania szkolnictwa i nauki jako systemu. Błąd.
Bo oto w świetle art. 130, ust. 1 projektu automatycznie wygaśnie pracownikowi naukowemu, dydaktycznemu, lub naukowo-dydaktycznemu uczelni umowa o pracę, jeśli przestanie spełniać wymogi określone w art. 120. A tam czytamy w ustępie 1, że nauczycielem akademickim może być osoba, która
'nie była skazana prawomocnym wyrokiem za umyślne przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego lub umyślne przestępstwo skarbowe ani nie toczy się przeciwko niej postępowanie o przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego'
Oznacza to, że gdyby tylko prokuratura wszczęła wobec nas postępowanie na przykład posługując się podejrzeniem Urzędu Skarbowego o rzekome nadużycia, lub jakiegokolwiek organu administracji o możliwość popełnienia jakiegokolwiek przestępstwa (znieważenie narodu, obraza symboli, zakłócanie ciszy nocnej całej grupy), wówczas automatycznie tracilibyśmy miejsce pracy. Nie trzeba być skazanym, jak było dotychczas, wystarczy być oskarżonym. Zdaniem resortu ministra J. Gowina - niegdyś ministra sprawiedliwości - zasada domniemanej niewinności nie obowiązywałaby wobec pracowników Akademii. Takie podejście przypomina mi - powiem wprost - działania reżimów totalitarnych, lekceważących wypracowane standardy demokratycznych społeczeństw. Ten zapis w zasadzie skazuje nas na łaskę Prokuratury, która może wszcząć postępowanie bez wniosku poszkodowanego, lecz na podstawie podejrzeń zgłaszanych przez urząd administracji państwowej, lub własnego funkcjonariusza.
Dodajmy, że zmiana jest intencjonalna, to znaczy warunki rozwiązania umowy zostały sformułowane w nowy sposób, a więc świadomie przez osobę kształtującą przepisy. Nie wiem, czy trzeba się domyślać jej złej woli. Wspomniany zapis jest bowiem częścią polskiego systemu prawnego już od pewnego czasu, pojawia się w warunkach pracy urzędników samorządowych i państwowych, kierowników placówek szkolnych (prawo oświatowe), zapisany jest w ustawach dotyczących zawodów prawniczych. Można by rzec, że w ten sposób pracownicy Akademii po prostu zrównują się statusem prawnym z innymi urzędnikami państwowymi i samorządowymi. Pomijam, czy mam na to chęć. Gorzej, że w ten sposób w atmosferze wzajemnej nieufności aparatu państwa i sporej części społeczeństwa tracimy przesłanki do autonomii myśli i wolności słowa. I wolę myśleć, że jakiś urzędnik popełnił lapsus calami nie wnikając w ducha ustawy, niż że w ten sposób chce się zamknąć Akademii wpływ na życie społeczne. I penalizować tych, którzy nie będą posłuszni.
Oby ten zapis został szybko zmieniony, ale generalnie potwierdza to moje podejrzenia, że projekt jest mocno nieprzemyślany i niedopracowany. Niech więc prace nad nim trwają...


środa, 20 września 2017

Liberalnie do kości? Anielska Akademia nie potrzebuje zmian czyli dylematy (chyba ostatnie) wokół nowej ustawy

Chyba nikt w Akademii - poza najtwardszymi z twardych - nie wątpi, że systemowi nauki i szkolnictwa wyższego przydadzą się zmiany, jeśli ma zrealizować ogólnie akceptowane cele: zapewnić studentom porównywalny ze standardem europejskim poziom edukacji, wspierać rozwój nowoczesnej gospodarki, wreszcie brać udział i moderować dialog kulturowy, który wesprze funkcjonowanie otwartego, demokratycznego społeczeństwa. Minister J. Gowin - może z nieco innych pobudek - rozpoczął swoje urzędowanie od słusznego stwierdzenia, że nie wie, jak mają wyglądać te zmiany i z chęcią je wydyskutuje z zainteresowanymi. Chwała mu za to, choć medialny, PR-owy charakter wielu ruchów budził moje wątpliwości, a niewielki wpływ zainteresowanego otoczenia na tę dyskusję sprawił, że nie wykroczyła ona w sferze rozwiązań poza to, co od lat powtarzano. Ale w porządku, mamy wreszcie propozycję. Prawie 200 stron tekstu, wiele detali, ale też ogrom niewiadomych (tu wyjątkowo zgadzam się z opinią członków Klubu Jagiellońskiego). Tekst nierówny, niejednolity i trudny do ogarnięcie, bo nie tworzący przejrzyście uporządkowanego systemu. Tym niemniej, jak na standardy legislacyjne ostatnich lat - nie jest najgorzej. Skupmy się zatem na najważniejszych propozycjach biorąc pod uwagę wskazane wyżej cele Akademii,
1) bardzo wyraźne wzmocnienie władzy rektora. To on, bez pośrednictwa dziekanów, będzie w pełni decydował o finansach wszystkich komórek uczelni. To on będzie w pełni kontrolował politykę kadrową, w tym obsadę wszystkich kluczowych stanowisk na uczelni (koniec z wyborami dziekanów czy dyrektorów jednostek). Wreszcie, to on będzie proponował statut i strategię uczelni oraz je realizował (art. 24, ust. 2). I to ostatnie jest kluczowe, bo przecież decyduje o teraźniejszości i przyszłości uczelni, w tym o liczbie i charakterze etatów...
Nie zgadzam się z opinią pani Jolanty Ojczyk, że w proponowanych rozwiązaniach zawarte jest ubezwłasnowolnienie rektora i rady (nowego organu) przez senat. Znający realia pracy na uczelniach wiedzą, że senat już dziś w większości przypadków podąża za rektorem. W nowej ustawie, gdy pełne kompetencje w zarządzaniu finansami przejdą na rektora, jego wpływ - jako ustawowego przewodniczącego senatu - na członków senatu będzie przemożny. Zwłaszcza, że - zgodnie z art. 30 nowej ustawy - senat po uchwaleniu statutu, a tego nie robi się codziennie, ma niemal wyłącznie kompetencje opiniujące i robocze - nadawanie stopni doktorskich, doktora habilitowanego, doktora honoris causa. Owszem, ma możliwość formułowania rekomendacji dla rektora i rady - ale tylko w zakresie wykonywanych przez nich działań - oraz dokonywania oceny działalności rektora. Ale - co z tego? Jakie miałyby być skutki nawet największego tupania nogami przez senat? Nie ma żadnych wskazań w tym zakresie. Odwołanie rektora? Mało realne, musiałoby dojść do drastycznego naruszenia status quo i desperacji 3/5 senatu. To wybitnie nierealny scenariusz. Senat w tym systemie jest bezpiecznikiem o bardzo ograniczonych możliwościach działania, gdy zostanie już uchwalony statut.
Czy jest to jednak zmiana rewolucyjnie zmieniająca sytuację na uczelniach? Wbrew zachwytom rektorów, którzy za takimi i nawet jeszcze dalej idącymi we wzmocnieniu swej pozycji zmianami lobbowali, nie jestem przekonany. Tak, uważam, że decentralizacji i politykierstwo na uczelniach hamowało podejmowanie decyzji i utrudniało wprowadzanie zmian. Ale nie uniemożliwiało ich, a rektor współpracując z dziekanami miał możliwość przeniesienia na nich polityki średniego szczebla, skupiając się na decyzjach najważniejszych. Owszem, rektorzy często nie robili tego z obawy przed dyskusjami, a także kłopotami związanymi z samą zmianą. I w nowym systemie nie ma niczego, co by zmieniło tę sytuację w odniesieniu do dużych uczelni. Zyskają małe, o ile znajdą dobrych liderów. Ale duże, pozbawione silnego średniego szczebla zarządczego będą - o ile będą miały szczęście do lidera - grzęznąć w szczegółowości rozstrzygnięć na poziomie centralnym. Kluczowymi zagadnieniami w tym systemie pozostają uchwalenie statutu, którego celem będzie promowanie zmian projakościowych oraz wybór lidera, który będzie je aplikował.
2) tymczasem w ustawie widzimy bardzo wyraźne rozszerzenie autonomii uczelni. W kwestiach finansowych zniesione zostaje wiele dotychczasowych podziałów określających przeznaczenie strumieni finansowania, a przede wszystkim rektorowi dana będzie niemal wolna - poza ogólnie obowiązującymi przepisami dotyczącymi finansów publicznych - ręka w zarządzaniu finansami. Także struktura uczelni i wybór przez nią ścieżki rozwoju nie są definiowane przez ustawodawcę. Wszystko pozostaje w rękach rektora, który określi kształt statutu i strategii, oraz członków senatu, którzy będą je przyjmować. Podejmą decyzje o losach uczelni na najbliższe lata, a chyba i dekady, kierując się... No właśnie - czym? Szczęśliwe uczelnie, na czele których stoi rektor przekonany o konieczności zmian i senat przekonany o konieczności wsparcia w tym rektora. Ale realnie - jakie są szanse, że te dwa cudy nie tylko się wydarzą, ale jeszcze będą trwałe? A nawet jeśli - w absurdalnie niestabilnej sytuacji prawnej, jakie są szanse, że te ciała zdecydują się na ryzykowane zmiany bez pewności ich ram prawnych? Zachowawczość zgodnie z dekadami doświadczeń, nie gwarantuje spektakularnego sukcesu, ale spokojne trwanie. Bez impulsu z zewnątrz, bez przymusu zmiany, system o dużej spoistości i stabilności nie będzie się zmieniał. Przeciwnie, autonomia - tak kształtowana - wzmocni jedynie tendencję do stabilizacji. Czy taki impuls może dać nowe ciało, rada uczelni?
3) rada w zasadzie ma kompetencje doradcze i jest izbą wyższą w procesie wyboru rektora. 7-9 osób, w większości spoza uczelni, wybranych przez senat, może uchwalić strategię uczelni i formułować ciekawe opinie, ale po wyborach rektora są one w zasadzie bez mocy prawnej. No bo też i co z tego, że rada z niepokojem będzie obserwować brak realizacji strategii, skoro rektor nie ma pieniędzy, a ramy prawne są niepewne? Jak ma mobilizować do pracy pracowników naukowych i dydaktycznych? Czym? Owszem, ma w rękach u zarania funkcjonowania istotny wpływ na kształt uczelni - uchwala jej strategię. Ale czy to kogoś do czegoś zobowiązuje? Czy ktoś poniósł konsekwencję za nierealizowanie strategii? Kto wyciągnie te konsekwencje? Autonomiczna uczelnia wobec swojego rektora decydującego o kadrach i finansach? No, jeśli naukowcy będą aniołami, to tak. Ale wcześniej - wątpię. Rada może jednak odegrać ważną rolę, jeśli będzie stymulować dyskusje, poddawać nowe rozwiązania, wskazywać i wspierać działania projakościowe z perspektywy otoczenia. Znów - to wymaga niezwykle mądrego wyboru członków, mądrego rektora, światłych senatorów. A i to nie wystarczy, jeśli parametryzacja dyscyplin przypnie im B czy B+...
4) Wynik oceny parametrycznej będzie kluczowy dla przyszłości uczelni. Jedynie wysokie noty w wielu dyscyplinach umożliwią otwieranie szkół doktorskich, nadawanie stopni naukowych, prowadzenie bez nadzoru ministerstwa polityki edukacyjnej. Tyle, że obecna ocena, ważna do 2021 r. jest realizowana według zasad niekompatybilnych z nową ustawą - ocenie podlegają jednostki podstawowe uczelni, a nie dyscypliny, podczas gdy ustawa - moim zdaniem słusznie - chce ocen dyscyplin. Z kolei szczegóły przyszłej oceny są nieznane, a sugestie, że ma ona opierać się w części dotyczącej publikacji na zasadzie dziedziczenia prestiżu przez czasopisma w przypadku artykułów i wydawnictwa w przypadku książek budzą mój najgłębszy niepokój. Nacisk na publikowanie w czasopismach o wysokim prestiżu rozumiem, tylko ten prestiż nie jest dziedziczony. Trwa tak długo, jak długo rzetelne są mechanizmy recenzyjne i zarządcze. Najbardziej szacowne czasopisma, nie mówiąc o średnich, mogą korodować pod naciskiem wpływowych członków Akademii. Lub zwykłych oszustów. Lub samozadowolenia. A już sugestia sporządzania listy wydawnictw, w których publikacje będą wartościowe, podczas gdy w innych - nie, rodzi moje najgłębsze obawy o lobbing i jego skutki. Nie mówiąc o błyskawicznie rosnących cenach publikacji po zatwierdzeniu listy przez MNiSW. A wszystko to przecież w oparciu o wyznaczniki formalne. Czy ktoś sprawdził, że wpływ polskiej nauki wzrósł po 8 latach nacisku na publikowanie w czasopismach? Myślę, że w górnym promilu najlepszych autorów jest to możliwe. Ale cała reszta zaadoptowała się wraz z redakcjami czasopism i wydawcami. Jedyne obiektywne narzędzie mierzenia wpływu - indeks cytowań - jest dostępny dla nauk ścisłych, o życiu i ziemi i stosowanych. Dla humanistyki i nauk społecznych leży i płacze. A bez tego ocena parametryczna, kamień węgielny zmian, będzie równie arbitralna, jak jest teraz. Czy raczej - równie podatna na lobbing. Zwłaszcza, że kształt list czasopism i wydawnictw mamy poznać w 2019 r. A ocenie podlegać będzie okres 2017-2020...
5) Dydaktyka. Tu zmiany są najbardziej dyskusyjne dla mnie i najmniej przejrzyste. Nie widzę żądnych korzyści dla szkół publicznych z wydłużania cyklów kształcenia na studiach zaocznych. Opóźni to wejście w życie zawodowe absolwentów, którzy duuuużo szybciej wybiorą uczelnie publiczne oferujące zbliżone wyniki i dyplomy w krótszym czasie. Marka uczelni nie ochroni nas przed odpływem studentów zaocznych do szkół prywatnych, bo a) życie nie jest wieczne, b) jakość kształcenia nie różni się tak diametralnie między dobrymi uczelniami publicznymi i niepublicznymi. Po co więc czekać semestr dłużej? Znów jest to zmiana formalna. Zamiast zadbać o 100% pokrycia jakościowego studiów stacjonarnych i niestacjonarnych, wprowadza się wyznacznik formalny. Jeśli uczelnia źle kształciła studentów zaocznych do tej pory, wydłużenie studiów jedynie przedłuży złe kształcenie. Ten formalny, zachwalany przez rektorów wymóg to echo westchnień, że kiedyś było dobrze, a teraz jest źle, bo licencjat, bo proces boloński, bo ects itd. Nieprawda. Jest źle, jeśli nie dbamy o standard kształcenia i nie wiemy, czego i jak chcemy nauczyć. Semestr czy dwa dodatkowego czasu kształcenia nic tu nie zmienią. No, poza tym, że zyskają uczelnie niepubliczne.
6) doktoranci i szkoły doktorskie. Ruchy w dobrą stronę - możliwość formowanie multidyscyplinarnego kształcenia, dążenie do zapewnienia warunków gwarantujących doktorantom skupienie się na pracy. Znów - wymaga to internalizacji przez uczelnie potrzeby zmian i faktycznego skupienia się na podniesieniu jakości kształcenia i włączenia doktorantów w wielką przygodę, jaką są badania naukowe. Bez tego - znów będą tylko formalne realizacje i adaptowanie status quo do nowych wymogów.

Tak można jeszcze długo - nacisk na aplikowanie wyników, oględne określenie sposobów współpracy z otoczeniem, bardzo ogólnikowe wzmianki o warunkach finansowania. I symptomatyczne odejście od idei uczelni badawczych na rzecz konkursów promujących doskonałość uczelni bądź poszczególnych dyscyplin. Jest w tej ustawie - jej projekcie - dużo ciekawych myśli. Nie ma jednak podstawowego namysłu nad kompleksowymi skutkami i zabezpieczeniami projakościowego kierunku zmian. W obecnym kształcie grozi nam dobrze znana adaptacyjność środowiska a jako reakcja - kolejne reformy. Proponowane zmiany nie dotykają kluczowych problemów - braku szybkiego i odczuwalnego wspierania realnie projakościowych środowisk i zmian, likwidacji czarnych dziur wysysających środki na badania i edukację, otwartego przeciwstawienia się średniactwu i kunktatorstwu w nauce i dydaktyce. Zmiany są głębokie, ba, miejscami rewolucyjne. Ale ich skutki nie będą pozytywne dla jakości badań i dydaktyki, jeśli środowisko nie dostrzeże wartości projakościowej zmiany dla siebie i dla swojej przyszłości. Ustawa tego nie zapewnia. Daje możliwość - ale tą samą możliwość daje zwolennikom status quo. A status quo nie wymaga nakładu energii. Bójmy się uśrednienia, ugłaskania, reklamowego podejścia do nauki jako błyskotki sprzedającej się w dyskusjach rządowych i wyborczych. Oby nauka nie stała się zakładniczką populistycznych polityk, tak jak jest teraz zakładniczką trwania i wiary w paradygmat stabilności. Bo nowa ustawa niczego  nie gwarantuje. Jest liberalna do bólu i tam, gdzie już jest dobrze, może przynieść dużo dobrego. Ale czy z naszą Akademią jest dobrze? Jeśli tak, to po co zmiany?

I chyba na tym czas kończyć. Kolejna reforma Akademii zmierza na dobrze znane manowce samozadowolenia reformatorów i oporu samozadowolonych ze status quo. Trzeba starać się ocalić to, co w reformie wartościowe, ale to trzeba robić. Pisać o tym nie ma sensu.

piątek, 4 sierpnia 2017

Parametryzacja 2017, NAWA i samodzielność sprawiedliwie centralnie sterowana. Nowa teoria prawa

Zmiany w nauce, a może na razie na pograniczu nauki i gospodarki już przybierają charakterystyczny dla obecnego systemu władzy kształt - niejasnych decyzji personalnych. I nawet nie chodzi o to, że zmiany w instytutach badawczych są a priori złe, bo wiele z nich nie było od lat żywymi ośrodkami życia naukowego. Tyle, że ich nowe, wynikające z klucza politycznego, kierownictwo nie gwarantuje żadnej zmiany na lepsze.

Ale to dopiero początek. Niezauważona w zasadzie przeszła ciekawa poprawka do ustawy o zasadach finansowania nauk i kilku innych ustaw, która uchwalona przez Sejm 20 lipca bieżącego roku zawiera dwie ważne zmiany. Zmiany, które świetnie wpisują się w nowe widzenie prawa przez elity władzy. Otóż zgodnie punktem 9) tej ustawy - nie została jeszcze podpisana przez prezydenta! - proces oceny parametrycznej zostaje wyjęty spod Kodeksu Postępowania Administracyjnego. Choć przywołane są tylko dwa artykuły KPA, 10 i 81, w praktyce MNiSW uważa, że oznacza to pełne wyłączenie oceny - do czego zaraz wrócę. Nie będzie już więc możliwości odwołania się od decyzji KEJN i - wtórnie - ministra do sądów i ostatecznie NSA. Jedynym organem rozstrzygającym wątpliwości co do werdyktu KEJN i Ministra będzie - KEJN opiniujący wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy kierowany do Ministra, a później sam Minister. W ramach bieżącej parametryzacji doznałem już minimalnej kompetencji i maksymalnej obojętności i poczucia siły ze strony władz KEJN i urzędników MNiSW. Ba!, swobody interpretacyjnej przepisów prawnych połączonej z lekceważeniem podstawowego obowiązku merytorycznej odpowiedzi na pismo kierowane do MNiSW. Na wskazane wątpliwości merytoryczne dotyczące sposobu konstruowania Grup Wspólnej Oceny, określania tzw. jednostek niejednorodnych i procedury oceny tych ostatnich oficjalnie dowiedziałem się jedynie, że KEJN podtrzymał swoje stanowisko. Nie - dlaczego, czy mam rację w swoich wątpliwościach, czy ustawodawca i minister mylili się w swoich wyjaśnieniach nieuwzględnionych przez KEJN. Po prostu, KEJN miał rację. I jeśli teraz dowiaduję się, że uzasadnieniem zmian w stosowaniu KPA do oceny parametrycznej ma być przyśpieszenie jej procesu - to śmiech pusty mnie ogarnia. Mam ogrom wątpliwości do sprawności i merytoryczności bieżącej procedury oceny parametrycznej. Obawiam się, że właśnie świadome tych braków MNiSW przeforsowało ustawę, która zaknebluje wszystkich, którzy będą widzieć te nieprawidłowości. Obym się mylił.

Inną rzeczą, bardzo ciekawą, jest zatwierdzony przez Parlament projekt ustawy o Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej. Werbalnie zakłada on daleko idącą samodzielność dyrektora Agencji. Ale - organem opiniująco-kontrolnym jest Rada NAWA zdominowana przez przedstawicieli rządu (6 na 10 członków oraz 1 reprezentant RGNiSW) z minimalną rolą przedstawicieli szkolnictwa wyższego (1 reprezentant KRASP) i doktorantów oraz studentów (2 reprezentantów) - patrz art. 10, ust. 1. Finanse i prace NAWA kontroluje Minister NiSW, a nieprzyjęcie przez niego sprawozdania rocznego może być powodem odwołania dyrektora NAWA (art. 7, ust. 1, pkt 5). Którego zresztą on sam mianuje, podobnie jak sam nadaje statut NAWA i w swoich rękach skupia całość funkcji kontrolnych nad Agencją (art. 28, ust. 2). Nie wnikając już w szczegóły - mamy z jednej strony deklarację 'samodzielności' instytucji powołanej dla dobra świata akademickiego, z drugiej - jej kompletne, faktyczne podporządkowanie ministrowi. Poseł PO, prof. Włodzimierz Nykiel, zadawał w tej sprawie pytania wiceministrowi Szumowskiemu w trakcie posiedzenia odpowiedniej komisji sejmowej 22.06. Między innymi pytał się o definicję 'samodzielności' stosowaną przez Ministerstwo. Wiceminister odpowiedział, że rozumieją ją literalnie, czyli - streszczając - jako pełną niezależność. Schizofrenia? I dalej, poseł Nykiel dopytywał się, czy taką definicją będzie MNiSW kierowało się także w trakcie prac nad reformą? Nie uzyskał odpowiedzi.

Podsumowując - w cieniu głośnych sporów społeczeństwa z elitami władzy o rozumienie praworządności i roli władzy sądowniczej jako zabezpieczenia przed arogancją władzy, zachodzą także w naszej działce zmiany wyczekiwane chyba przede wszystkim przez urzędników. Mam wątpliwości, czy minister Gowin ma czas i chęć dostrzec konsekwencje pozornie drobnych zmian. A te widzę jako druzgocące poczucie bezpieczeństwa i sensu merytorycznych działań zarządczych podejmowanych przez zainteresowanych członków Akademii. Jeszcze raz chciałbym się mylić, ale obawiam się, że kluczowe procesy - oceny parametrycznej, przyznawania dotacji podstawowej, rozdziału środków na projekty badawcze (działania NCN i NCBiR też częściowo zostały wyjęte spod KPA) - będą realizowane przez urzędników realizujących wolę chwilowej elity władzy. Pragmatyków, którzy chcą realizować interesy tych lub tamtych lobbystów.

No i nie mogę się otrząsnąć ze zdumienia po słowach Zbigniewa Marciniaka, wiceprzewodniczącego Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, który tak uzasadniał wyjęcie parametryzacji spod KPA:
Chciałbym, aby prawo ewoluowało w stronę, którą proponuje dziś ministerstwo. To znaczy, żeby za działania w obszarze świata akademickiego bardziej brał odpowiedzialność etos i odpowiedzialność, a mniej groźba skierowania sprawy do sądu. Wyobrażam sobie, że procedura odwoławcza dalej będzie istnieć, ale że będziemy mieli do niej zaufanie. Bo tam siedzą eksperci ze świata akademickiego, którzy to rozstrzygną. W tym świecie tych rzeczach powinno się decydować, a nie pod groźbą pistoletu doprowadzimy do sądu ministra i wtedy dopiero się wyjaśni, jakie mamy prawa.
Innymi słowy - zaufajmy władzy i firmującym jej działania ekspertom. To będzie wyraz naszego etosu. Ciemność okrywa ziemię.

poniedziałek, 15 maja 2017

Uniwersytet Polskiego Alternatywnego Naukowania

W ubiegły piątek, 12 maja, na antenie radia RMF24 prof. Jerzy Duszyński, prezes PAN, przedstawił swoją wizję Uniwersytetu Polskiej Akademii Nauk. Zastanawiałem się, czy w ogóle myśleć o tym dłużej, bo przecież to niby sprawa wewnętrzna PAN. Ale jednak - niby. W gruncie rzeczy to jeden z najgorszych pomysłów, jakie ostatnio w sprawie polskiej Akademii zostały wyartykułowane. I nie, nie przemawia przeze mnie lęk przed wyższością osiągnięć kolegów z PAN - o czym za chwilę. Nie obawiam się też o przyszłość swojego Uniwersytetu. Natomiast tak, uważam, że w tym projekcie najwyraźniej przebija się specyficzny, wywodzący się jeszcze z PRL elitaryzm, w ramach którego walka o faktyczne i realne przywileje uargumentowane zasiedzeniem, a nie dorobkiem, jest przedstawiana jako nowatorska droga do uzdrowienia... Tylko - czego? No, może poza budżetem i sensem istnienia PAN?

W największym skrócie: Uniwersytet PAN miałby stać się w bliżej nieokreślony sposób powiązaną federacją instytutów, które kształciłyby, jak dotychczas, głównie doktorantów oraz niewielką liczbę studentów drugiego, a w przyszłości pierwszego stopnia. Mowa jest o... 1000 studentów. W 2014 r. w instytutach PAN pracowało ponad 3700 pracowników naukowych. Jednocześnie w zakresie finansowania instytuty nadal miałyby być finansowane na bieżącym poziomie dotacji statutowej - ta jest dziś wielokrotnie wyższa od analogicznej dla jednostek uniwersyteckich, bo to ona jest podstawą finansów instytutów PAN, które nie posiadają dotacji tzw. dydaktycznej w wymiarze identycznym z jednostkami akademickimi. Natomiast - choć tego nie mówi Profesor wprost - w związku z podjęciem kształcenia studentów PAN musiałby otrzymać większe środki na funkcjonowanie i rozwój. Zmiany nie mogą bowiem być niekorzystne dla PAN:
Nie możemy wejść do tej reformy zmieniając drastycznie sposób finansowania i to jeszcze niekorzystnie, bo przecież my nie możemy kształcić 30 tysięcy studentów, my chcemy kształcić bardzo niewielką liczbę studentów. 
No dobrze, ale po co? Po co tworzyć coś, co będzie kształciło niezauważalną w skali kraju liczbę studentów? Dlaczego mnie to denerwuje? No to poczytajmy dalej, jak widzi miejsce tego Uniwersytetu PAN autor pomysłu w ramach systemu Szkolnictwa Wyższego:
Jeżeli koledzy z uczelni mówią "ale to jest nierówna konkurencja" - bo takie głosy padają, "my mamy olbrzymie obciążenia dydaktyczne, wy ich nie macie, więc wy macie lepsze publikacje, czy macie ich więcej". Ale my nie możemy ciągle konkurować w Polsce, między sobą, my konkurujemy z Europą, ze światem. Nikt o zdrowych zmysłach nie powie, że ludzie w Uniwersytecie Harvarda, albo na MIT mają lepsze warunki i więcej pieniędzy niż ludzie z Ohio State University. No tak jest. I nikt nie powie, w takim razie bardzo proszę uśrednić wszystkie warunki, to wtedy będzie sprawiedliwie. Tak naprawdę w Stanach Zjednoczonych istnieje olbrzymia liczba uczelni, które są na niskim poziomie, jeśli chodzi o badania, ale istnieje kilka bardzo dobrych uczelni i to one tworzą wizerunek nauki amerykańskiej. Podobnie jest właściwie wszędzie. My chcemy stworzyć całkowicie nowy typ uczelni, uczelni, która wyjdzie z tego zaklętego kręgu niemożliwości trafienia do czołówki europejskiej. I oczywiście chcę powiedzieć, że w każdym z naszych uniwersytetów są wyspy doskonałości, w każdym z naszych uniwersytetów są doskonali ludzie, ale oni nie tworzą masy krytycznej. My mamy taką masę krytyczną.
Jednym słowem - bo to pada także wcześniej - UPAN ma być twarzą polskiej nauki, o odrębnym finansowaniu, działającym według odrębnej ustawy (o PAN). Tu mają trafiać najlepsi studenci, tu mają się znaleźć środki na zatrudnianie światowej klasy uczonych. Tu mają być finansowane specjalne stypendia doktoranckie dla najzdolniejszych studentów zagranicznych.
Nie przyciągniemy na nasze studia doktoranckie ludzi z zagranicy, jeżeli zaproponujemy takie warunki finansowe, że oni w naszym kraju ledwo wyżyją wynajmując mieszkanie. A właściwie - nie wyżyją wynajmując mieszkanie, na przykład w Warszawie, Krakowie, czy Poznaniu i innych miastach. Tu jest główny koszt, my musimy coś takiego zrobić. Natomiast obsługa tego będzie oczywiście kosztować.
Uniwersytet PAN nie ma być więc publiczną szkołą wyższa, lecz miejscem prowadzenia badań i kształcenia w elitarnych warunkach, nieporównywalnych z jakąkolwiek uczelnią w kraju, elitarnej grupy studentów za pieniądze publiczne. Ten elitaryzm ma być uzasadniany tym, że zdaniem prezesa PAN to jednostki PAN tworzą zasadniczą liczbę publikacji, badań w nauce polskiej. Taka myśl mi się jednak tli - jeśli pracownicy PAN są tak świetni, to czemu nauka polska zdaniem krytyków nadal ma się tak źle? Czemu dotąd heroiczna walka PAN nie przyniosła przełomu i nie wyniosła nas na piedestał nauki światowej?
Nie chcę popadać w nadmierną ironię. To w niczym nie pomaga. Z pewnością prezes PAN ma rację - powstanie UPAN pomoże w umieszczeniu jednej jednostki wyżej w rankingach niż dotąd udawało się to polskim uniwersytetom dźwigającym od lat ciężar ministerialnych strategii rozwoju edukacji i zmniejszania bezrobocia. I z pewnością w ten sposób zostanie oddalone widmo reformy PAN. Nikt nie będzie się już pytał, po co trwa struktura o słabo określonych celach i niemierzalnej wydajności. Bo przecież ona będzie po to, by podnosić narodową dumę w rankingach. A że przy okazji osiągniemy model z premedytacją wspieranego i forowanego przez władze małego, monopolistycznego centrum 'doskonałości' kosztem całego ekosystemu  nauki i rozwoju? Że powstanie prawdziwa monokultura wiedzy, a doprowadzi to do realnego zaniku bodźca rozwojowego dla prawdziwych uczelni wyższych (bo i tak nie mają szans przy ich obciążeniach dydaktycznych doścignąć UPAN)? A to w konsekwencji spowoduje migrację z uczelni poza UPAN do UPAN i spadek kultury jakości w uczelniach o tradycyjnym profilu funkcjonowania. Wszystko to nie jest zmartwieniem pomysłodawców UPAN. PAN jest bowiem ich celem.

Dlatego jeśli tak ma być, to myśląc o całej Akademii, a nie o PAN, może pójdźmy tym rewolucyjnym tropem dalej - proponuję zwolnić całą kadrę naukową w PAN, ogłosić wolny konkurs na zatrudnienie w UPAN i przyjąć tych, którzy - niezależnie od obecnego miejsca zatrudnienia - mają najlepsze kompetencje naukowe i dydaktyczne. Nie będzie dyskryminacji, skoro wielu pracowników PAN i tak ma drugi i trzeci etat w szkołach publicznych i niepublicznych. A pozostali nie mając doświadczenia dydaktycznego raczej nie powinni kształcić elity studentów? Wtedy dopiero logiczny wywód prezesa PAN jakoś się domknie - stworzymy naukowe i dydaktyczne centrum korzystające z najlepszych akademickich zasobów ludzkich kraju.
W innym przypadku cała ideologia stojąca za tym projektem nie zakryje prostej motywacji - znalezienia dodatkowych źródeł pieniędzy dla struktury, której władze najwyraźniej nie widzą innej drogi przekonania władz i społeczeństwa, po co ma ona dalej istnieć. I proszę tylko bez nieporozumień - cenię sobie współpracę z koleżankami i kolegami z PAN, doceniam - choć nie przeceniam - ich osiągnięcia. Ale to nie przeszkadza mi widzieć destrukcyjnych dla szkolnictwa wyższego i polskiej nauki, lobbistycznych działań władz PAN.

środa, 3 maja 2017

'ukazując spod tego kłamstwa rzeczywistą prawdę' czyli historia vs polityka historyczna w oficjalnej odsłonie?

Wywiad, jaki przeprowadził redaktor TVP Historia 30.04.2017 r. z Prezydentem RP Andrzejem Dudą odbił się echem w mediach - ale chyba przede wszystkim ze względu na te elementy, które potwierdzały wcześniej przyjęte poglądy cytujących wybrane fragmenty dyskutantów. Z mojego - historyka - punktu widzenia istotniejsze jest spojrzenie Prezydenta i jego obozu politycznego na historię, historyków i tzw. politykę historyczną. Z góry przepraszam za obszerne cytaty, ale sprawa jest poważna i nie chcę być posądzany o manipulację.

Od razu trzeba powiedzieć, że historycy nie są atrakcyjnymi partnerami dla Prezydenta i zwolenników przedstawianych przez niego poglądów. Właściwie sądząc z poniższego cytatu partnerami w refleksji nad najnowszą przeszłością Polski pozostają podzielający jego poglądy dawniej i dziś. Na przykład dawni działacze Ligi Republikańskiej, pracownicy IPN z otoczenia śp. mediewisty Janusza Kurtyki, a także - jak rozumiem - urzędnicy wspierający śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie będąc historykiem czasów najnowszych nie czuję się tym dotknięty, aczkolwiek pamiętając nawet swoje kursowe zajęcia z lat 90. mam poczucie życia w innej rzeczywistości, niż autorzy deklaracji wygłaszanych przez Prezydenta. Generalnie na zasadzie przeciwieństwa można powiedzieć, że historycy 'nie rozumieli, co to znaczy pamięć historyczna'.

I chyba z tym można się zgodzić, a nawet rozszerzyć - nie rozumiemy tego, czym zdaniem otoczenia Prezydenta ma być 'pamięć historyczna' to jest 'pokazanie przede wszystkim młodym prawdziwej polskiej historii z prawidłowo rozłożonymi w niej akcentami'. To pierwsze jest trudne, bo jest przedmiotem dyskusji i stałego tworzenia, nie jest statyczne. A to drugie, to już kwestia polityki w stanie czystym, to jest świadomej manipulacji grupą - tu z pomocą odwołania do przeszłości - dla osiągnięcia określonego celu. Wreszcie, nic to nie ma wspólnego z 'pamięcią historyczną' jako przedmiotem badań, czyli pewnym wspólnym zespołem przekonań o przeszłości podzielanym przez społeczność. Prezydent szanuje tych, którzy chcieli i chcą stworzyć akceptowany przez niego stan 'pamięci historycznej'. Dla historii jako nauki miejsca w tym nie ma.


'Czy rzeczywiście można powiedzieć, że takie wydarzenia, jak otwarcie kanału TVP Historia, otwarcie muzeum, potem ustanowienie Dnia Żołnierzy Wyklętych coś zmieniło w świadomości Polaków?
Zmieniło bardzo wiele, ale tutaj przede wszystkim wymieniam pana prezydenta profesora Lecha Kaczyńskiego. On od samego początku nie tylko swojej prezydentury, ale także wtedy, gdy był prezydentem Warszawy, gdy właśnie to dzieło budowy Muzeum Powstania Warszawskiego realizował, o tych sprawach niezwykle poważnie myślał.
Ale nie możemy zapominać o młodych ludziach, o młodych historykach, którzy od samego początku lat 90. przypominali choćby o Żołnierzach Niezłomnych. To, że dzisiaj Żołnierze Niezłomni są tak ważnym tematem w naszej przestrzeni historycznej, naszej w związku z tym również debaty o polskiej historii, o tym, co dla nas ważne, o tym, w jaki sposób budujemy nasz etos jako naród, kto był ważny w przestrzeni polskiej historii, kto był rzeczywiście bohaterem polskiej wolności, niepodległości. To, że dzisiaj o tym tak często mówimy, że mówią o tym przede wszystkim młodzi ludzie – to właśnie wielka zasługa choćby tych młodych zrzeszonych w Lidze Republikańskiej, którzy o tych sprawach mówili już od dziesięcioleci.
To wielka zasługa pana prezydenta profesora Lecha Kaczyńskiego, ale w tym aspekcie nie można również zapominać o panu profesorze Januszu Kurtyce, prezesie Instytutu Pamięci Narodowej, i jego współpracownikach, którzy na tym tle także mają wielkie zasługi.
Więc była ta grupa ludzi, którzy rozumieli, co to znaczy pamięć historyczna, którzy łaknęli tego pokazania przede wszystkim młodym prawdziwej polskiej historii z prawidłowo rozłożonymi w niej akcentami. Bo nawet nie chodzi o to, czy ktoś fałszuje historię, czy jej nie fałszuje. Chodzi o dwie rzeczy: w jaki sposób rozkładamy akcenty, pokazując tę historię – to jest jedno, i dwa – czy mówimy wszystko, a więc czy są takie elementy, które stanowią białe plamy w historii. Tych białych plam w polskiej historii, zwłaszcza w okresie komunistycznym, było bardzo dużo i bardzo dużo było kłamstwa historycznego. Dzisiaj cały czas trwa ciężka praca nad tym, w jaki sposób to kłamstwo historyczne wymazać, ukazując spod tego kłamstwa rzeczywistą prawdę – i to zarówno w aspekcie akcentowania tego, co ważne w naszej historii i co rzeczywiście budowało i buduje, ale i pokazywania tego, o czym przez lata komunistyczne nie wolno było mówić'

Redaktor: 'Ci historycy to właściwie była – można powiedzieć – taka Pierwsza Kadrowa. Klimat intelektualny pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku nie sprzyjał za bardzo temu odkrywaniu białych plam. (...) Bo przecież to, że Aleksander Kwaśniewski wybrał przyszłość, też było pewnego rodzaju polityką historyczną, prawda?'

 Zatem polityka historyczna. Że bywa różnie rozumiana, to jasne, dyskutowaliśmy o tym. Ale tu ważne jest, czym się właśnie staje na skalę krajową. Prezydent daje jej jasną wykładnię - jej związek z prawdą jest luźny. Bo prawda nie jest tu istotną wartością. Ważny jest 'nasz punkt widzenia' na zdarzenia z przeszłości. Nie to jest ważne, czy ktoś ukradł coś ze stragany, ale to, jak widzi to ta lub inna straganiarka. A my mamy wspierać punkt widzenia tej straganiarki, u której kupujemy gruszki. Nie dochodząc, czy ktoś ukradł, czy nie ukradł. I rozumiejąc, że ktoś może mieć inny punkt widzenia. Nawet sprzeczny z naszym - niech ma! Przyznaję, że tak otwarcie postmodernistycznego, relatywistycznego, pragmatycznego podejścia do historii ojczystej się nie spodziewałem. Boję się jednak, że przygotowujący pana Prezydenta do wystąpienia nie zastanawiali się mocno nad tym, co głoszą. Że jest sprzeczność między wołaniem o 'prawdziwą historię' i o 'właściwe rozkładanie akcentów'.

'A co Pan Prezydent miał na myśli, mówiąc w lutym zeszłego roku, gdy na Narodowej Radzie Rozwoju przedstawiał Pan założenia polityki historycznej, że ona powinna być bardziej ofensywna? O co chodzi z tym określeniem – ofensywna?
Popatrzmy, jak robią to chociażby nasi sąsiedzi. Czy my się zgadzamy z tym, czy się nie zgadzamy, mamy często zastrzeżenia, bo uważamy, że nie pokazują historii w sposób prawdziwy, czyli ‒ krótko mówiąc ‒ przeinaczają fakty historyczne, deprofilują je, ale prowadzą bardzo zdecydowaną politykę historyczną, która niestety nie zawsze jest dla nas korzystna. W związku z tym my prowadźmy naszą politykę historyczną – o tym mówiłem w znaczeniu ofensywności. Pokażmy prawdę taką, jaka ona była z naszego punktu widzenia jako Polaków. '

 Aksjologia polityki historycznej. Tu, przyznaję, ze smutkiem widzę nacisk na walkę, konflikt, etos napięcia rewolucyjnego i spełnienia w momencie epifanii Narodu pod postacią twardego jądra zaangażowanych i pozbawionych skazy bojowników o Naród i Polskę. Pomijam już jawne - przepraszam - rozmijanie się z rzeczywistością (pedagogika wstydu??? cała młodzież wstydziła się polskości pod wpływem braku odpowiedniej wizji historii???). Dotyka mnie jednak stwierdzenie, że 'fałszowano nasz obraz w nas samych' - to warto by jednak dowieść. Pewnie te słowa przerzuca się na ruchy polityczne, ale jako historycy powinniśmy jasno zażądać dowodu na takie uogólnienie. Może jakieś studium ówczesnej historiografii polskiej? Bo ja pamiętam dążenia do podkreślania więzi kulturowych z Zachodem i stałą dyskusję, czy model centrum - peryferie ma sens. Dla mnie nie, dla innych tak - ale to była dyskusja o fakty, nie o przekonania.
Poza konfliktem - liczy się w zasadzie kilka rzeczy: oczywiście Wyklęci czy też teraz Niezłomni, dalej katastrofa smoleńska, największa tragedia w historii Polski (znaczy się większa niż II wojna światowa, obozy zagłady, powstanie warszawskie? o odleglejszej przeszłości nie wspomnę), wreszcie pozytywy II RP. Bez ironii i sarkazmu dodam jednak, że z uznaniem dostrzegam akceptację udziału żołnierzy Armii Polskiej współpracujących z Armią Czerwoną i wyzwalających Polskę w 1944-1945 r., przy pełnym sprzeczności i wzajemnych zaprzeczeń ze strony Prezydenta podejściu do tego tematu. Wreszcie interesujące jest wsparcie dla historii lokalnych, które jednak - uważam - jest sprzeczne z całą aksjologią prezydenckiego projektu 'polityki historycznej'. W jej ramach historia lokalna może być tylko sceną, na której rozgrywać się będą te same wszędzie, tylko z różnymi dekoracjami i aktorami, przedstawienia. Obawiam się, że taka historia lokalna stanie się karykaturą tej, którą z trudem staramy się budować szukając właśnie specyfiki historii lokalnych w kontekście historii szerszych. Widać to i w interpretacji historii ogólnopolskiej. Jeśli Prezydent uważa, że II RP była kwitnącym krajem, który bez II wojny światowej dziś byłby na poziomie gospodarek krajów Zachodu - rozumiem, że Niemiec raczej niż Portugalii - to można się tylko zadumać nad wiedzą historyczną jego doradców z zakresu i ekonomii i historii. Ale chyba przede wszystkim dostrzec w tym konsekwencję - nikt nam nie powie, że było jak było, bo my wiemy, jak być miało. I w kraju i w przestrzeni lokalnej.

'Przede wszystkim młodzieży wciskano przez całe lata 90., że my, jako Polacy, powinniśmy się wstydzić i powinniśmy mieć w związku z tym jakieś kompleksy. Fałszowano nasz obraz w nas samych – to po prostu jakaś kompletna aberracja! I to, że dzisiaj młodzież wychodzi, że jest dumna ze swojego pochodzenia, że jest dumna z tego, że pochodzi z Polski, że się urodziła w Polsce, że tutaj mieszka, że mówi w polskim języku, że ma tę wielką polską historię – to jest wspaniałe zjawisko i cieszę się, że w ten sposób zaprzeczamy tamtemu, co wtedy było realizowane, nie wiem po co.
Po to, żeby łatwiej było nad nami zapanować w ramach jakichś wielkich organizmów narodowych? Żebyśmy byli pokorniejsi w ramach Unii Europejskiej? Nie wiem, po co to robiono. Ale fakt jest taki, że robiono.'
'Jak przedstawiano polską historię, jak przedstawiano nas jako Polaków, jak pisano o tych, którzy o patriotyzmie wtedy mówili: że to ciemnogród, że to w ogóle jacyś dziwacy, aha, oczywiście ‒ że to faszyści, bo ktoś mówi o tym, że mamy biało-czerwone barwy, że powinniśmy być dumni jako naród, że chcemy silnej Polski – to faszysta, chce silnego państwa, to faszysta!

Tymczasem wszyscy obok nas cały czas budowali siłę swoich państw, tylko my mieliśmy być słabi. Nie, absolutnie – ja się z tym fundamentalnie nie zgadzam i dlatego uważam, że powinniśmy prowadzić, wzorując się, idąc za panem prezydentem Lechem Kaczyńskim, twardą, zdecydowaną politykę historyczną ‒ politykę prawdy. W naszej historii były też trudne momenty, gdy trzeba skłonić głowę ‒ ale to były momenty, w tym całym wielkim procesie historii to były tylko momenty! I oczywiście mówmy prawdę, przyznawajmy ją. Ale przede wszystkim mówmy o tym, jaka ta historia rzeczywiście była, a to jest wielka historia – historia wielkich zasług, historia ludzi, którzy nie wahali się dla ojczyzny oddawać życia, historia ludzi, którzy z niezwykłą inteligencją i błyskotliwością budowali tę ojczyznę, mam na myśli choćby wielką budowę przemysłową II Rzeczypospolitej w latach 20. i 30. Można sobie tylko wyobrazić, jak wyglądałby rozwój Polski, gdyby tego załamania 1939 roku i lat wojny, i zniszczeń, i także zniszczenia całego pokolenia inteligencji w Polsce nie było ‒ tylko gdyby Polska mogła się nadal normalnie rozwijać. Myślę, że gdyby takich zdarzeń nie było, gdybyśmy nie stracili tamtego pokolenia i nie stracili wszystkiego, co udało się wtedy zbudować, a co zostało zniszczone, to mielibyśmy dzisiaj rozwój na poziomie co najmniej bogatych państw Europy Zachodniej, jestem o tym absolutnie przekonany.'

'Wyraźne są też głosy krytyki, że może powinniśmy bardziej niuansować tę ocenę Żołnierzy Wyklętych. Jak Pan się odnosi do tych głosów krytyki?

Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce, niestety zwłaszcza także i po 1989 roku, w mediach i różnych innych wpływowych instytucjach, fundacjach itd. zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego. Czyli krótko mówiąc: byli zdrajcami, dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost – ja w każdym razie bym tak powiedział. Trudno się w związku z tym dziwić, że oni nie są zainteresowani tym, żeby Żołnierze Niezłomni byli nazywani bohaterami i żeby pokazywać tę prawdę, kto tu rzeczywiście walczył o wolną Polskę, a kto ją oddawał w sowieckie ręce i był sowieckim namiestnikiem w naszym kraju. Więc to ‒ powiedzmy sobie otwarcie – jest starcie również ideologiczne, to jest starcie historyczne, ale to jest starcie również o to, kto w naszym kraju ma sprawować rząd dusz, czy nadal ma być on w rękach postkomunistów. Ja takiemu czemuś mówię: nie.'
'No właśnie, Żołnierze Wyklęci, a może tak naprawdę to jest spór o to, żebyśmy wreszcie odcięli to, co nas łączy z PRL-em. Mamy np. w tej chwili spór o to, czy PRL był państwem totalitarnym, czy nie.

PRL nie jest jednobarwny. Gdy ktoś powie: „PRL to czerń”, to ja powiem: „Absolutnie się z tym nie zgadzam”. Bo nigdy nie pozwolę nazwać czernią żołnierzy 1. czy 2. armii Wojska Polskiego, późniejszego Ludowego Wojska Polskiego, czyli tych, którzy bardzo często nie zdążyli do armii Andersa, a którzy szli ze Wschodu. Czy oni, zwykli żołnierze, chcieli uczynić Polskę komunistyczną Polską? I oddać ją w sowieckie ręce zniewolenia? Myślę, że nikt z nich nad tym się wtedy nie zastanawiał, a w każdym razie bardzo niewielu z nich to byli ideologicznie ustawieni, przysłani rzeczywiście do ideologicznego urabiania, przedstawiciele de facto sowieckiego imperium. Oczywiście byli wśród nich oficerowie polityczni itd., ale oprócz tego – czy przede wszystkim – był zwykły żołnierz.

(...)  I absolutnie nie pozwolę kalać ich imienia tylko dlatego, że byli w armii, która później stała się Ludowym Wojskiem Polskim. Ale oprócz tego byli jeszcze inni. Tak więc mówię: to nie jest jednobarwne i nie można wszystkich wrzucić do jednego worka.'

Jeśli walka jest najwyższą wartością, to muszą też być wrogowie. I polityka historyczna musi ich mieć, określać i służyć ich eliminacji.

'Czy Pana zdaniem właśnie polityka historyczna może pomóc w sklejaniu naszej podzielonej wspólnoty w tej chwili?

W jakimś sensie tak, aczkolwiek będzie również prowadziła do podziałów – i trzeba mieć świadomość, że ci, którzy są potomkami zdrajców, nigdy nie będą chcieli tego przyznać, że są potomkami zdrajców. I oni będą walczyli z prawdą historyczną. Tak jak powiedziałem: miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy tutaj walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk – w biznesie, w mediach, w różnych wpływowych miejscach. Oni nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną. Będą zawsze przeciwko temu walczyli ‒ i w tym znaczeniu tej jedności nie będziemy mieli nigdy.'

Zły pieniądz wypiera lepszy. Nigdy nie należałem do zwolenników polityki historycznej, ale szanuję tych, którzy widzą w niej narzędzie do szerzenia pragnienia i poszukiwania prawdy. Ale cytowany wywiad, a w nim słowa Prezydenta budzą moje obawy, że taką już nie jest i nie będzie w naszym kraju przez długi czas. Że polityk historyczna oznacza już tylko POLITYKĘ. Nic więcej. Wielkie dzieło przebudowy świadomości społecznej. Mam tylko nadzieję, że historycy okażą się odporni na pokusy komercjalizacji swojej działalności w imię krótkotrwałego sukcesu komercyjnego. Nasze zadanie, jako naukowców, widzę inaczej. Dążenie do prawdy jest imperatywem, jest drogą, jest procesem okrutnym, bo będącym procesem istotnym ze względu na to, czym jest, a nie dla kogo jest. I może dlatego nasza nauka nie zyskuje szacunku kolejnych władców. I może dobrze to o nas świadczy?


sobota, 22 kwietnia 2017

Optymizm Obywateli Nauki. Konstruktywnie idealistyczna opinia o projektach

Członkowie ruchu Obywateli Nauki ogłosili swoją opinię o trzech projektach/propozycjach założeń do nowej ustawy o nauce i szkolnictwie wyższym. Bagatela, 61 stron tekstu. Trudno więc omawiać, a tym bardziej polemizować z całością proponowanych w tej opinii do opinii rozwiązań. Chciałbym jednak - bo tu są jak rzadko w naszej debacie o nauce i szkolnictwie wyższym spójne poglądy - odnieść się do kilku zasadniczych kwestii związanych z ramami funkcjonowania uczelni i kadry.

a) konieczność zwiększenia do 1% nakładów na naukę i 1% nakładów na szkolnictwo wyższe. Wygląda to dobrze. Ale - obawiam się, że to wynik narzuconego toku dyskusji: państwo i tylko ono powinno finansować wszystko to, co jest, by system efektywnie funkcjonował a sektor nauki przynosił korzyść społeczeństwu.
Ale może warto podyskutować, czy jest sens łączyć w jeden system uniwersytety badawcze, badawczo-dydaktyczne i wyższe szkoły zawodowe? Może co najmniej te ostatnie, a może i część tych drugich powinna stać się częścią systemu edukacji kierowanego przez MEN? Jeśli szkoła nie prowadzi badań, lub je symuluje, to jaki jest jej związek z działem nauki? Taka separacja wybitnie zmniejszyłaby liczbę jednostek finansowanych przez państwo i podniosłaby per capita dofinansowanie pozostałych. To prawda, jednostki przeniesione do królestwa MEN też musiałyby się zmierzyć z problemem finansowania - ale to mogłoby tylko pomóc w rozstrzygnięciu, które z nich w jakim zakresie mają pozostać i kształcić jako szkoły zawodowe powiązane z sektorem produkcji i usług. I przenieść część finansowania ich istnienia na tych, którzy chcą korzystać z kadr kształconych w tych zawodowych uczelniach. Podobnie warto rozważyć zwiększanie finansowania rozwoju i badań z środków biznesu. Dotychczas widzimy odwrotną politykę - to środki na naukę są pompowane w biznes z pomocą przeróżnych programów wspierających współpracę z nauką. Współpraca jest iluzoryczna, pieniądze hojnie przepływają do sfery prywatnej bez widocznego - przynajmniej dla mnie - skutku dla nauki.
Doceniam więc postulat wzrostu nakładów w okolice średniej europejskiej, ale nie wiązałbym sztywno rozwoju nauki ze zwiększaniem środków z budżetu. Raczej szukałbym rozwiązań na rzecz ich projakościowej dystrybucji i dywersyfikacji dochodów uczelni. Uzależnienie od państwa skutkuje monokulturą w zakresie celów krótkookresowych, co mści się przy gwałtownej zmianie tych ostatnich przez ministrów.

b) konieczność wzmocnienia władzy rektora wybieranego w wyborach przez reprezentantów całej uczelni. ON chcą w konsekwencji zmniejszenia władzy dziekanów i podporządkowania ich rektorowi, włącznie z mianowaniem przez rektora. I to może zadziałać, ale tylko wtedy, gdy uwierzymy w kolektywną mądrość Akademii wybierającej zawsze najlepszego, widzącego daleko i szeroko kandydata. Co jednak, gdy wspólnota wybierze takiego, który z różnych politycznych, wewnętrznych relacji jest korzystny dla najsilniejszych w danym momencie? Lub gdy w trakcie kadencji okaże się, że jego działania szkodzą wspólnocie? Tymczasem postulowany tryb zarządzania przypomina politykę "zwycięzca bierze wszystko". Jaki mechanizm bezpieczeństwa chcą ON wbudować w ten system? Zwłaszcza, że postulują jak najogólniejszą ustawę, zostawiającą jak najwięcej miejsca na regulacje wewnętrzne?
Znów obawiam się, że to echo od kilku lat krążącej opinii, że zlikwidowanie "udzielnych księstw" wydziałowych uzdrowi uczelnie. Owszem, usprawni zarządzanie uczelnią przez sprawnego rektora, ale czy brak opozycji kiedykolwiek uzdrowił chory system polityczny? A życie składa się i z dobrych, i z mniej dobrych sytuacji.

c) optymizm ON widać też w podejściu do struktury i mechanizmów samoregulacji w uczelni. Pragną zwalczać silną pozycję wydziałów w imię sprawności zarządzania, bo boją się podziałów i wewnętrznej konkurencji na uczelni. Wnoszą więc o wolność w organizacji struktury uczelni. Znów - to się może udać, jeśli akurat ciało akademickie zostanie natchnięte na wiele lat duchem mądrości i miłości prawdy. Co jednak, gdy natchnienia nie będzie, lub okaże się krótkotrwałe? By temu zapobiec ON wskazują na konieczność kontroli i rozliczania władz uczelni. Że niby jak? Jeśli przez MNiSW, to bójcie się Boga, przecież to otwieranie drzwi do oportunizmu - w tym politycznego - władz uczelni. Jeśli przez inne organy, w tym kolegialne, wewnętrzne, to sytuacja będzie podobna, tylko obiekt niepokoju rektora inny. W każdym wypadku długookresowe dobro uczelni schodzi na plan dalszy.
Obawiam się, że cele długookresowe, odpowiednio ważone między ogólnikami i konkretami, powinna określać ustawa jako czynnik zewnętrzny i w odniesieniu do nich powinny być realizowane działania kontrolne. Także podstawowe ramy struktury administracyjnej i mechanizmy zarządcze powinny znaleźć się w ustawie jako ramie prawnej oderwanej od lokalnego kontekstu. Owszem, jestem za pozostawieniem uczelniom jak największej dozy autonomii, zwłaszcza w zakresie organizacji badań naukowych. Ale uważam, że o ile cele taktyczne, krótkookresowe najlepiej realizuje się właśnie w kontekście lokalnym, to strategiczne, średnio- i długookresowe powinny być określane w odniesieniu do szerszego kontekstu społeczno-gospodarczego. A tego - obawiam się - autonomia uczelni nie zapewni. Bo lokalna grupa interesu będzie szukać zysku w odniesieniu do swojej sytuacji, nie zaś odległej przyszłości i dalszych skutków społecznych. Zatem - znieść wydziały? W porządku, ale w zamian proszę o strukturę, która pozwoli ustabilizować aktywność dydaktyczną i stworzy ramy dla aktywności badawczej niezależną od lokalnych nacisków i interesów.

d) doktorat i habilitacja. W obu przypadkach problem jakości pojawia się jako motyw przewodni dyskusji, ale rozwiązania - zmniejszenie liczby uczelni przyznających stopnie, zwiększenie wymogów formalnych, zacieśnienie kontroli nad postępami pracy doktorantów - uważam za pozorne o tyle, że są możliwe już w obecnym systemie. Tyle, że nikt ich nie stosuje. Czy zniknie plaga pseudo recenzji (fatalny, wtórny, ale... dopuszczam..., zgodny z zapisem ustawy... etc.)? Czy promotorzy będą gremialnie wraz z kierownikami studiów solidnie oceniać postępy pracy doktorantów? Czy skoro słabe habilitacje i doktoraty przechodzą przy recenzentach i komisjach zewnętrznych, to nie przejdą w całości przeniesione poza macierzyste rady? Itd, itp. Nie widzę też sensu powoływania 'doktoratów zawodowych', tak jak nie widzę sensu 'doktoratów wdrożeniowych'. Wciąż bowiem mnożymy byty, zamiast upraszczać strukturę. Uzgodnijmy - praca naukowa potrzebuje wyznaczników, ale czy innych niż doktorat (na wstęp), a przede wszystkim dorobek naukowy i - ewentualnie - dydaktyczny? Komu jest potrzebny 'doktorat zawodowy'? Albo 'wdrożeniowy'? Ładnie będzie wyglądał w CV? Bo jeśli ma otworzyć do czegoś drogę - to nieunikniona jest inflacja wszelkich tego typu rozwiązań. Nie podzielam więc optymizmu ON, że w tym przypadku zaostrzenie regulacji przyniesie pozytywny skutek. Raczej postulowałbym znów powołanie jasnych, sztywnych, ale prostych ram gwarantujących stabilność długookresowych (jeden doktorat, tylko naukowy) i krótkookresowych kryteriów (bieżący dorobek naukowy) w karierze naukowej. I tyle. A jeśli ktoś potrzebuje w CV tytułu - wskrześmy baronów, hrabiów, książąt innowacji i działalności zawodowej. Nie rozmydlajmy znaczenia jasnego, tradycyjnego określenia. I wiem, że tak się już dzieje 'na Zachodzie'. Ale to kiepski argument. W pełni więc popieram - jeden doktorat, ale jeśli znosimy profesurę, znieśmy też habilitację.

e) w pełni przyklasnę ocenie postulatów przymusowej mobilności: ' Dla poprawy jakości nauki nie jest istotne, czy zatrudniany kandydat pochodzi z tej, czy z innej jednostki, ale czy zatrudniany kandydat jest faktycznie najlepszy. (...) A zatem mobilność tak, ale nie jako przymus, a poprzez stworzenie warunków owej mobilności.' (s. 23). Dodałbym - mobilność rozumie się w dyskusjach o SW w kontekście strukturalnym, zatrudniania w jednostkach. Ale dużo efektywniejsze byłoby spojrzenie przez pryzmat funkcjonalności - co chcemy osiągnąć poprzez mobilność? Wymianę doświadczeń? Rozprzestrzeniania dobrych praktyk w nauce i dydaktyce? Rozbijanie skostniałych struktur myślenia? To wszystko można osiągnąć wspierając rozwój usieciowienia nauki i dydaktyki. Już dziś dzieje się to w kontekście dużych zespołów grantowych, ale też środowisk 'konferencyjnych'. Ten ruch warto wspierać i rozszerzać na elementy struktury - korzystanie z laboratoriów i zasobów bibliotek będących własnością państwa, nie uczelni, udział w dydaktyce realizowanej w uczelniach - bo jest on oddolną wskazówką, czym mobilność jest w praktyce. Czy naprawdę raz zatrudniony w danej jednostce badacz musi być tylko tu wykorzystywany? Może korzystniej byłoby, gdyby mógł na rok-dwa-trzy związać się z zespołem z innej uczelni, nie tracąc podstawowego miejsca zatrudnienia. To wyzwanie organizacyjno-administracyjne, ale gwarantujące stabilność ludziom, którzy jednak miewają rodziny, a dające nadzieje na efekt synergii w obrębie naszego nie tak znów dużego kraju. I w tym kierunku idą też propozycje ON, choć koncentrują się na kadrze profesorskiej jako nosicielach Nowego (s. 24). A problem jest jednak bardziej złożony i wymaga przewartościowania myślenia o nauce i dydaktyce wyższej - nie struktura, lecz nauka jako całość, a realizacja przez stale zmieniającą się, choć mającą stałe punkty odniesienia, węzły - uczelnie, sieć.

f) kończąc, bo i tak za długo już, tylko zacytuję 'Wyrażamy przekonanie, że jakakolwiek reforma polskiej nauki, która nie będzie uwzględniała kwestii procedur rekrutacyjnych, zakończy się porażką lub – w najlepszym razie – utrzymaniem niedobrego status quo. Dopóki najlepsi nie będą mieli sprawiedliwych szans na zatrudnienie i prowadzenie badań naukowych nowe regulacje spowodują jedynie pozorowane, czysto adaptacyjne działania, służące przede wszystkim neutralizacji wymuszanych z zewnątrz zmian.' (s. 25). Nic dodać, nic ująć.

Podsumowując - opinia ON siłą rzeczy tkwi w dyskursie narzuconym przez trzy omawiane projekty i generalny kształt wypowiedzi publicznych o szkolnictwie wyższym. Obawiam się, że ON nie doceniają też roli praw Murphy'ego w życiu codziennym. Naprawdę, jeśli coś może pójść źle, to pójdzie. Warto więc zadbać, by w sytuacji, gdy źle pójdzie, można było odwołać się do stabilnych ram gwarantujących jakość. Odróżnijmy też - dostęp do informacji jest nam zagwarantowany, to my raczej boimy się z niej korzystać (s. 44). I warto, mimo wszystko, spojrzeć inaczej na naszą naukę i szkolnictwo wyższe. Mieszamy bowiem w kotle kolejny raz, ale od mieszania nie przybywa jedzenia. Co najwyżej zwiększa się liczba kucharzy i personelu pomocniczego żyjącego z mieszania.

No i Wujek Dobra Rada - proponuję mającym mniej cierpliwości ominięcie szczegółowych analiz, często powtarzających argumentację omawianych projektów - i skupienie się na rekomendacjach (w omawianym zakresie s. 28-31). Nie zawsze do końca zgodne z wywodami szczegółowymi, ale zwięzłe i klarowne. Jeśli jednak ktoś ma czas - niech czyta całość. Z pewnością to ciekawsze i bardziej stymulujące doświadczenie niż śledzenie większej części powtarzających się wypowiedzi o potrzebie reformy.

środa, 19 kwietnia 2017

Czy humaniści to badacze? Na marginesie propozycji władz rektorskich UW

Od razu muszę przyłączyć się do chóru zachwyconych, że wreszcie ktoś z naszego środowiska zaproponował konkretne rozwiązania. Trochę to jednak żałosne, że wplątani w te niekończące się 'konsultacje' Kongresu Nauki cieszymy się z każdego, nawet najmniejszego przejawu racjonalizmu i aktywności naszych - szeroko rozumianych - elit Akademii. Ale rzecz w tym przypadku - nawet, jeśli niewielka rozmiarami - jest wszak ważka: jak wyłaniać i czym mają być 'uczelnie badawcze'?
Rozbudowana ich definicja nie budzi moich zastrzeżeń:

'Uniwersytet badawczy powinien zawierać w swojej misji trzy zasady. Po pierwsze inicjować i prowadzić badania o przełomowym dla nauki znaczeniu (research intensive). Po drugie mieć zdolność do działania na najwyższym poziomie, w co najmniej kilku obszarach nauki (comprehensive approach) oraz po trzecie kształcić w oparciu o najlepsze i często niestandardowe techniki, aby absolwenci uczelni tworzyli elity gospodarcze, naukowe, społeczne oraz polityczne (excellence in teaching). We wszystkich tych obszarach efekty działania uniwersytetu badawczego, mierzone konkretnymi wskaźnikami, muszą zdecydowanie przewyższać średnią dla wszystkich uczelni w kraju (substantial output)'.

Już z tej definicji widać jednak, że uczelnią badawczą może zostać a) uczelnia o ugruntowanej tradycji pracy zespołów badawczych i szkół o międzynarodowym znaczeniu, lub b) uczelnia zamożna, którą będzie stać na zatrudnienie odpowiedniej klasy badaczy wprowadzających miejscowych kolegów w nurt i poziom właściwy dla faktycznie przełomowych badań. Czy może być to duża uczelnia? Krępujące pytanie, ale warto je postawić - czy wobec ponad tysiąca pracowników naukowych i naukowo-badawczych można będzie zatrudnić w naszych warunkach 100-150 badaczy realizujących przełomowe badania? Przy tym poziomie finansowania mam spore wątpliwości, bo optymizm optymizmem, ale jeśli już uda im się osiągnąć ten poziom, czym ich zatrzymamy?

Być może odpowiedzi na to pytanie warto poszukać właśnie w komplementarności pozostałych obszarów - realna interdyscyplinarność najwyższej jakości badań ma szansę zaistnieć właśnie na dużych uczelniach - pod warunkiem wysiłków na rzecz otwartości przepływu informacji, zachęt do współpracy i poznawania się. Coś, co obecne warunki - w tym zasady parametryzacji - skutecznie u nas tłumią. Bardzo też cieszę się z nacisku położonego na nauczanie wynikające z badań. Mówimy o tym od lat, ale realnie ze świecą szukać takich programów dla licznych roczników na studiach humanistycznych. A to przecież powinno być naszym atutem - profesjonalne wprowadzanie w światową humanistykę, w kody kulturowe, bez znajomości których podejmujący decyzje w skali kraju, ale nawet większych grup społecznych są jak bezbronne dzieci we mgle.

Tę moją radość z racjonalności zaćmiły jednak szczegóły. Jak wiele już prób zmian i ta jest zdominowana punktem widzenia STEM-owych badaczy. No bo dlaczego niby o jakości kształcenia ma świadczyć publikowanie przez magistrantów i doktorantów artykułów w czasopismach, w tym zwłaszcza A i C listy ministerialnej? Dla metodologii badań humanistycznych monografia jest tym, czym seria eksperymentów dla badań eksperymentalnych. Artykuły są cenne, ale bez opisu eksperymentu nie ma kontroli poprawności wywodu. To tak, jakby oprzeć ocenę na podstawie wniosków bez opisu eksperymentu pozwalającego na jego odtworzenie.
Jakość badań - znów mierzona artykułami list A i C. No litości! Tu nie chodzi o wielosłowie humanistów,  o zatęchłe tradycje, ale o różnice metodologii, ba, może nawet ontologii badań. Bez świadomości tych różnic będziemy się błąkać po powierzchni problemu nie widząc, że STEM i humaniści mają więcej wspólnego, niż się sądzi powszechnie - ale ci, którzy są świadomi metodologii i ograniczeń swoich dziedzin.

Nie rozumiem też, dlaczego jednym z kryteriów doskonałości ma być 'Dostęp do infrastruktury badawczej (co najmniej 2 laboratoria lub urządzenia wpisane na Mapę Drogową Infrastruktury Badawczej lub finansowane jako SpUB) – umożliwienie realizacji przełomowych projektów'? Zaraz, a może lepiej otworzyć lab dla badaczy mających konkretne projekty i środki na utrzymanie sprzętu? Naprawdę, kupiono już masę sprzętu, który niszczeje, bo każdy chciał mieć gadżet za 1-2 mlny. Ale pomijając to - może warto zauważyć, że tym, czym są laboratoria, powinny być BIBLIOTEKI! Nie przechowalnie zasobów XIX-wiecznej literatury i dorobku polskich badaczy XX-XXI w., ale profesjonalne biblioteki naukowe. Dziś nie ma takiej żadnej w Polsce, bo dekad braków w zasobach nie udało się nadrobić. Tak jak koledzy STEM rozdrabniamy się kupując coś tu, coś tam, jakiś zasób elektroniczny ma ta uczelnia, jakiś tamta. A wiedzy i systemu wymiany informacji nie ma. Nie ma też świadomości, że nie będzie dobrych badań humanistycznych bez dobrych bibliotek. Bo one pozwalają zanurzyć się w to, co żywe z tradycji i bieżące w badaniach.

No i wreszcie - rozbawiło mnie jako warunek dla humanistów: 'opracowanie fundamentalnych dzieł'. Czyli - edycja Mickiewicza raz jeszcze? Dzieła wszystkie Szopena? Mowy braci L. i J. K.? Fundamentalnie się z tym nie zgadzam, bo to mi pachnie kolejnym gniotem finansowania programów resortowych badań nad Istotnymi Problemami Polski i Polskości. Uważam, że dla humanistyki ważniejsze jest zapośredniczanie na najwyższym poziomie między własną kulturą - szeroko rozumianą - a kulturą otoczenia. Szkolenie studentów i wprowadzanie otoczenia w czytanie kultur i korzystanie z ich inspiracji. Fundamentalne dzieła to slogan, fundamentalnie skażony fundamentalizmem.

Doceniam trud władz rektorskich UW. Ale - obyśmy nie zapomnieli, że nauka ma wiele twarzy, że wraz ze śmiercią humanistyki rośnie świat wesołych, stechnicyzowanych ignorantów, dla których postprawda (tfu!) i każda inna moda komunikacyjna to świetna zabawa. Uczelnie badawcze powinny być centrami innowacji społecznych i kulturowych tak, jak w dziedzinie STEM centrami badań podstawowych inspirujących działania praktyczne. Na skalę międzynarodową, może kiedyś światową. Daleko nam do tego - ale już zazdraszczam kolegom z UW, że ich władze widzą horyzont i chcą tam iść. Keep going!

środa, 29 marca 2017

Dekadencki smaczek katastrofy? Kim chcemy być?

Na dzisiejszej Komisji Finansów mojej macierzystej Almae Matris debatowaliśmy nad rektorskimi zasadami podziału dotacji podstawowej. Z grubsza - władze rektorskie czołowego uniwersytetu w naszym kraju chcą położyć nacisk na wsparcie masowego kształcenia i liczebność kadry, a osłabić znaczenie jakości badań naukowych. W tym roku, bo w przyszłym, po nowej parametryzacji i z nową ustawą to kto wie, może będzie inaczej. A może nie. Propozycja zyskała poparcie Komisji głosami zainteresowanych 2-3 wydziałów i zdumiewająco licznej na obradach administracji centralnej. Przytaczam ten lokalny kontekst, bo naszła mnie w trakcie - a trakt ten był nie tylko męczący, ale naprawdę folklorystyczny - refleksja nad brakiem sensu refleksji nad uzdrowieniem - reformowaniem systemu nauki w Polsce. Czy system jest zły? To zależy od mierników. Czy wymaga zmian? To zależy od celów, jakie mu przypiszemy. I tu leży sedno problemu - czy my, jako Akademia, w ogóle chcemy czegoś wspólnego? Idąc dalej - czy Akademia istnieje poza wyłącznie umownymi, wewnętrznymi wyznacznikami pozbawionymi treści dla otoczenia - miejscem pracy i wewnętrzną hierarchią?
Nie przemawia przeze mnie pesymizm, bo mam dużo wiary w ludzkie pragnienie kreacji i poznania prawdy. Boję się tylko, że w wyniku manipulacji polityków, którzy w latach 90. i na początku XXI w. ukształtowali naszą napędzaną sterydami masowego kształcenia naukę, Akademia ostatecznie rozpadła się na dwie, źle do siebie przystające grupy: badaczy biorących udział w dydaktyce, oraz profesjonalistów zarabiających na utrzymanie pracą w szkolnictwie wyższym, przede wszystkim w aspekcie edukacyjnym o masowym charakterze. Istniejące między tymi grupami pole wspólne właśnie się ulatnia. A może inaczej - od lat już go nie było, ale też nie było nad tym dyskusji, bo masowość kształcenia wymuszała odsunięcie badań na daleki horyzont. Tych przyzwyczajeń nie da się zmienić łatwo. Bo w krótkiej perspektywie grupa zyskujących na wzroście wymagań wobec siebie jest zawsze mniejsza niż tych, którzy korzystają z łagodności systemu. Systemu, który w dłuższej perspektywie zacznie się rozpadać bez realnej, wysokiej jakościowo oferty dla studentów i dobrodziejów instytucji naukowo-dydaktycznych. A tej nie będzie, bo masowość kształcenia nigdy na taką się nie przełoży.
Uwikłani w te dylematy strukturalne powinniśmy chyba sami, nie czekając na Ministra i jego postulaty, które siłą rzeczy będą koniunkturalne i krótkookresowe, sobie odpowiedzieć na pytanie - do jakiej Akademii należymy? Jakiej Akademii chcemy? Wypowiedzi na kolejnych Kongresach nie budzą mojego entuzjazmu - to głównie głosy lobbystów zachwalających korzystne dla swojego środowiska rozwiązania. A czas ucieka.
Może więc trzeba powiedzieć sobie szczerze - należy oddzielić kształcenie masowe od nauki. To pierwsze dołączyć do MEN jako logiczny, kolejny stopień edukacji dzieci. Kształcenie elitarne pozostawić tylko wybranym jednostkom badawczym. Bo jeśli nauka ma przynieść nową wiedzę o świecie, podtrzymywać dialog kulturowy ze światem, transmitować nowe trendy w kulturze do rodzimego społeczeństwa, to nie stanie się to poprzez powtarzanie treści dobrze znanych zwielokrotnionemu odbiorcy. To wymaga wysiłku przy wytwarzaniu wiedzy, a potem przy budowania dróg - pośredników z otoczeniem, Bez wysiłku nie ma rezultatu!
Jak na razie siedząc na tej karuzeli rozmaitych pomysłów i domysłów widać tylko jedno - nauka na tej niepewności nie zyskuje. Badacze - także nie. Studenci? Bynajmniej. Paradoksalnie najlepiej mają się ci, którzy boją się zmian. Bo niepewność uzasadnia konserwowanie zwyczajów. Żadne reformy tego nie zmienią, człowiek jest dużo inteligentniejszy od kameleona, ale trochę z jego genów też ma. A że to prowadzić musi do katastrofy, gdy świat wokół się zmienia? Cóż, to będzie nas wszystkich wina. Bo wciąż wszyscy jesteśmy Akademią.