czwartek, 17 lutego 2011

Ocena parametryczna humanistyki - oddziaływanie społeczne

Wśród paskudnie nudnych w większości materiałów z konferencji poświęconej Koncepcji systemu ewaluacji polityki naukowej w Polsce zorganizowanej przez MNiSW warto spojrzeć na prezentację Jacka Spaapena dotyczącą doświadczeń holenderskich. O ile nasze propozycje koncentrują się w gruncie rzeczy na kwestiach technologicznych i transferze między wytwórcami wiedzy a producentami i dystrybutorami technologii, Holendrzy poważnie podeszli do kwestii oddziaływania społecznego - i to nauk nie tylko humanistycznych (slajdy 13-16 prezentacji). I okazuje się, że można poważnie potraktować takie oddziaływania jak publikacje popularnonaukowe, udział w grupach eksperckich (nie koniecznie związnaych z produkcją), wystawy, udział w debacie publicznej itd. Bo celem podstawowym jest uchwycenie udziału danej nauki w wyjaśnieniu podstawowych procesów zachodzących w społeczeństwie - ale wyjaśnienie zainteresowanym członkom społeczeństwa, to znaczy 'wyjście do klienta', nie zaś tylko do kolegi z Instytutu, czy z danej grupy zawodowej - specjalistycznej. Oczywiście, takie oddziaływanie społeczne różnie można mierzyć dla różnych nauk, ale sama idea wydaje mi się 100 razy istotniejsza dla humanistyki, niż mierzenie punktami publikacji (coby było jasne - nie mam się czego obawiać w tym zakresie :)). Te ostatnie oczywiście mają swoje znaczenie, ale powinno być jasne - po co i dla kogo ma się publikować? Co chce się osiągnąć w skali makro poprzez publikacje? Po co - mówiąc w skrócie - społeczeństwo łoży na nas pieniądze? Bo - i tu się nie zachwieję - bez humanistyki więzi społeczne, spójność grupowa współczesnych społeczeństw narodowych straci swoje racjonalne podstawy. A bez racjonalności jako intersubiektywnego czynnika łączącego ponad emocjami i doraźnymi interesami duże społeczności nie będą istnieć w sposób pokojowy.

Podsumowując: warto więc zastanowić się, czy zamiast biadać nad niesprawiedliwością oceny parametrycznej MNiSW nie forsować właśnie wskaźnika oddziaływania społecznego dla nauk humanistycznych i artystycznych. I mierzyć się wówczas tym, na ile społeczeństwu jesteśmy przydatni, a nie tym, ile publikacji i gdzie zdołamy 'wcisnąć'.

środa, 16 lutego 2011

Tchórzostwo naukowców - prostota wizji medialnych

Ufff, wyjeżdżając z miasta czytałem artykuł dra Dybczyńskiego w GW i zastanawiałem się nad jego konsekwencjami. Nie komentując go szerzej, bo w GW mamy już cały szereg komentarzy, warto zwrócić uwagę na jego skutki. Choć wszyscy publicznie podkreślają jego słabe strony (ich nie brakuje i trudno nazwać tę wypowiedź zborną lub przemyślaną), to jednocześnie nie kryją zadowolenia z głośnego i publicznego wypowiedzenia krytycznych uwag o Uniwersytecie i jego funkcjonowaniu. A przy okazji stare rany i zadrażnienia wypływają radośnie - i bezproduktywnie. Bo w całej tej dyskusji przebija jedno: brak odwagi naszego środowiska.

Brak odwagi w zabieraniu głosu w trakcie funkcjonowania własnych, samorządowych [sic!] organów. Ale nade wszystko brak odwagi w powiedzeniu sobie szczerze - po co pracujemy na uniwersytecie? Nie mam złudzeń - polskie uczelnie nie są wcale w dużo gorszej kondycji niż inne wyrastające z kultury lokalnej, odcięte przez dekady od żywego i powszechnego uczestnictwa w światowym życiu intelektualnym. To coś, co trudno nadrobić z wielu względów - finansowych, organizacyjnych i powiązanych z tym infrastrukturalnych. W zakresie humanistyki - tej właściwej, to jest filologii, filozofii i nauk historycznych oraz o kulturze - trzeba też pamiętać, że nasze badania mogą budzić zainteresowanie na zewnątrz, ale najczęsicej jako materiał porównawczy. Bo Anglicy, Niemcy, Francuzi i wszystkie pozostałe nacje są w swoich badanich humanistycznych równie nacjonalistyczni jak my. Bo świadomie lub nie przyświeca im ten sam cel: wzmacnianie więzi społecznych. I mają w tym pełne poparcie swoich rządów. Tyle, że uczestniczą też od dekad w działaniach wspólnych, afirmujących odrębność nacji, ale i podkreślających jedność interesów regionalnych (europejskich). Jeśli udamy się na kongres historyczny w jednym z krajów europejskich, to nie miejmy złudzeń - wszędzie badania będą skoncentrowane na dziejach tego kraju i jego regionu. Polska nie jest tu żadnym wyjątkiem. Ale jednocześnie wyraźny jest też wyższy poziom autidentyfikacji, europejski czy euroatlantycki, społeczności płacących za badania. I dla Polaków, by włączyć się w ten dyskurs problemem jest tylko znów, że brakuje nam odwagi - w stawianiu intrygujących w skali regionalnej (europejskiej) pytań badawczych, w przedstawianiu własnych metod, ich unowocześnianiu i - przy próbach publikacji - dostosowywaniu do języka odbiorcy nie tylko pod względem wyboru języka, ale i treści komunikatu. Odwaga w nauce to podstawa, bez niej kręcimy się w kółko powtarzając do znudzenia to, co wszyscy już wiemy.

Ale też znów wracamy tu do podstawowego problemu polskiej nauki: odwagi i badań niemal nikt dziś nie premiuje, a co gorsza: zupełnie nie dostrzega się społecznych skutków oddziaływania nauki innych niż kształcenie studentów. I to jest prawdziwa choroba, która nas zżera od dekad. A przecież nauka, zwłaszcza humanistyka, jest narzędziem kształtującym poprzez pośrednictwo dziennikarzy, pisarzy, media, polityków tożsamość zbiorową. Odwracając się od nowych badań te środowiska skazują Polaków na skansen umysłowy. Ale też i naukowcy nie dbając o popularyzację sami skazują się na niebyt społeczny i ostracyzm w dyskusji. Ale do tego potrzeba odwagi - by sprawdzić się na wolnym rynku i by powiedzieć ministrom - jesteście ślepi. Ograniczeni technokratyczną wizją nie dostrzegacie skomplikowanych powiązań między modernizacją tożsamości społeczeństwa a wzrostem cywilizacyjnym. Ale - odwaga kosztuje: dotacje, granty których odmówi nam MNiSW, a w przypadku dziennikarzy - zły PR.

Dla mnie osobiście z całej tej wrocławskiej dyskusji jak na razie nie wynika kompletnie nic, bo nic nowego nie powiedziano i żadnych nowych mechanizmów nie uruchomiono. "Kryzys szkolnictwa wyższego" to news pobudzany politycznie przez rząd. A środków zaradczych realnych, sięgających strukturalnych problemów organizacji życia społecznego na razie nie zaproponowano. I nie ma co na to liczyć. Dlatego fużo lepiej zacząć od własnego środowiska - byleby z trzeźwą oceną sytuacji. Na Uniwersytecie mamy prowadzić badania i dopiero w oparciu o nie przekazywać społeczeństwu wyniki przez edukację, doradztwo eksperckie i popularyzację. I czy administracja jest taka, czy siaka, czy rektor ładniejszy czy brzydszy, czy togę ma na sobie czy na głowie - to detal (choć bywa istotny). W dłuższej perspektywie jedno powinno być jasne - odwaga w rzetelnych badaniach i ich popularyzacji musi procentować. Tyle, że to zależy tylko od nas, od naszego wewnętrznego przekonania, własnych hierarchii wartości. Nikt tej lekcji za nas, ludzi uznających się za naukowców, nie odrobi. Ani politycy, ani dziennikarze, ani zniecierpliwiona łzawymi narzekaniami publiczność.

wtorek, 15 lutego 2011

Skomplikowana inżynieria na antypodach

W związku z uczestnictwem w kongresie ANZAMEMS (badaczy średniowiecza i nowożytności z Australii i Nowej Zelandii) miałem okazję pobyć chwilę na antypodach, a ściślej w Auckland i Dunedin, odpowiednio większych (jeśli nie największych) miastach wysp Północnej i Południowej Nowej Zelandii. Pomijając różne szczegóły - jak strasznie kiepskie piwo, chyba njagorsze, jakie zdarzyło mi się wypić - uderzył mnie sposób, w jaki kształtuje się tam tożsamość społeczna. Czy może raczej - jak jest kształtowana przez trzy co najmniej trendy: dziedzictwo europejskie i kolonialne, kulturę miejscowych plemion, czy może raczej: społeczności Australii i Oceanii, ciśnienie nowych realiów polityczno-gospodarczych Azji. Dla mnie, przybysza z centralnej Europy z jej licznymi pomnikami, dyskusjami nad polityką historyczną i dziedzictwem europejskości, zaskakująca była cisza w sferze symboliki narodowej. Już sam fakt, że porty lotnicze nie noszą żadnych szczególnych nazw może być znaczący, ale nie zaskakujący. Ale dobór towarzyszących im pomników daje do myślenia. W Auckland jest to pomnik najbardziej znanej nowozelandzkiej lotniczki, ale w Dunedin to symboliczny kamień z maoryskimi symbolami i konny pomnik... założyciela miejscowego browaru Speight's (jeszcze raz powtórzę - za takie piwo... to skandal). W centrum Auckland owszem, zabudowa, nazwy ulic, wszystko to nawiązuje do spadku europejskiego. Dominująca wieża telewizyjno-widokowa, symbol Auckland, zdaje się mówić o dumie z technologicznego zaawansowania kraju. Ale wystrój ulic przyozdobionych charakterystycznymi, czerwonymi lampionami, wnętrza wieży z oczekiwaniem na Taniec Smoka, wreszcie wszechobecność podwójnych napisów - angielskich i chińskich - dają do myślenia. Możnaby powiedzieć - cóż, po prostu Nowy Rok chiński w połączeniu z presją ekonomiczną i migracyjną Chin robi swoje. I to prawda. Tyle tylko, że na to trzeba by nałożyć wystąpienie burmistrza (His Worship!) Dunedin otwierającego bankiet powitalny. Na którym z uśmiechem, ale jednak, rugał on zaproszonych, że zajmują się średniowieczem i nowożytnością Europy i kolonii, zamiast... Chin i Japonii. I uderzające jest, że nie chodziło mu o uchwycenie wspólnych trendów, badania porównawcze, strukturalne, ale właśnie przeciwstawienie dwóch odrębnych sfer wiedzy. Na to zaś wszystko nakłada się troska o kulturę maoryską, o podkreślanie, że "New Zealand is proud of its Maori heritage". Może i tak, bo dwujęzyczność napisów była wyraźna, ale realnie kultury maoryskiej, poza Wydziałem Studiów nad Dziedzictwem Maoryskim na tutejszym uniwersytecie, w Dunedin nie uświadczysz. Kultura maoryska to rodzaj wirtualnej przynależności, poprawnej politycznie identyfikacji. Być może za wiele, wiele lat rzeczywiście będzie ona częścią sposobu myślenia i ekspresji nowozelandczyków jako społeczności. Dziś jednak jej nie widać. A wioski Maori nadal przypominają slumsy - choć czystsze - w porównaniu z osadami białych.
Inżynieria społeczna, choć podskórna i nie tak widoczna jak w Europie, tu również odgrywa wielką rolę. I mi osobiście wszystko to przypominało sytuację na naszym Sląsku, względnie na terenach w równym stopniu poddanych czystkom narodowościowym po II wojnie światowej. Tyle, że w Europie musieliśmy oswoić ogrom dziedzictwa materialnego. Na Nowej Zelandii dąży się raczej do unifikacji społeczności, do scalenia poprzez afirmację kultury lokalnej zarówno przeszłości, jak i teraźniejszości w jedną, przyswajalną i akceptowalną całość. Droga jednak do tego daleka. Bo nacisk Chin w międzyczasie stawia pod znakiem zapytania - w którym kierunku ma być budowana tożsamość: nowozelandzkości odmiennej od spuścizny kolonialnej, ale i wszystkich innych trendów? Czy może "panazjatyckości"? Bo wspólnota z Australią, choć dla nas oczywista, tu wcale taką nie jest. Jak na razie w Dunedin najważniejszym pomnikiem (bodaj jedynym o monumentalnym charakterze) jest Pomnik Żołnierza, poświęcony poległym w I i II wojnie świtowej. Dla nowozelandczyków zwłaszcza ta pierwsza była ogromną traumą, kosztowała życie całej generacji farmerów i przekreśliła na lata nadzieje na szybki rozwój wysp. Stojący obok, nieco w cieniu posąg królowej Wiktorii też nie może pozostać niezauważony. Bo mimo wszystkich wysiłków politycznych przeszłość dopomina się o swoje i jak na razie najpopularniejszą tawerną nie są chińskie lokale (o maoryskich zapomnijmy, bo ich nie ma) lecz Irish Pub i Captain Cook Pub. Studenci, ta najbardziej rzutka część społeczeństwa, cenią sobie kulturę natywną, oczywiście, ale ich autoidentyfikacja zmierza ku Europie i jej dziedzictwu. Siła oddziaływań kulturowych przestrzeni, języka, obyczajów i instytucji jest tak wielka, że wszelkie próby inżynierii społecznej przypominają dążenia do reintrodukcji buszu na wybrzeżu wyspy. Jak powiedział przewodnik, zaczynają od gór w pobliżu wybrzeżą i schodzą w dół. I to potrwa. Jakieś 150 lat.