W trakcie krótkiej dyskusji, jaką w Sejmie skwitowano skierowanie do komisji sejmowej rządowego programu zmiany Ustawy o Szkolnictwie Wyższym, paniMinister odpowiadała na komentarze i zapytania przedstawicieli klubów poselskich. Przedstawiciel klubu PiS (a nie jest to moja opcja polityczna!) słusznie zwrócił uwagę, że wiele zapisów ustawy jest nierealnych z prostego powodu - dramatycznie niskich wynagrodzeń podstawowych pracowników szkolnictwa wyższego. Na co pani Minister odpowiedziała: "Pan poseł Terlecki zwracał uwagę na brak zwiększenia środków finansowych. I to się również pojawiło w wystąpieniu pana posła Pałysa. Jest zwiększenie środków finansowych. Przewidujemy je na rzecz dotacji projakościowej i na pewno to dostaniemy. Natomiast cały czas funkcjonuje zapis, którego nie likwidujemy, że płace mają rosnąć w stosunku do średniej krajowej jak jeden, jeden, dwa, trzy. Ten przepis zostaje, nie likwidujemy go. Jeśli będzie wzrost gospodarczy, który przewidujemy także z ekspertami, to nie będzie przeszkód, żeby po wejściu w życie reformy było większe finansowanie uczelni wyższych, oczywiście z pewną dywersyfikacją: więcej środków dla najlepszych, ale takie było założenie tych reform i jest. Jeśli tylko będzie taka możliwość, na pewno razem z Wysoką Izbą będę walczyć o zwiększenie tego budżetu, który jest przewidziany na szkolnictwo wyższe." (s. 129).
Przypomnę, że średnia płaca w grudniu 2009 r. wynosiła 3652 zł. Zasadę, o której mówi pani Minister, wprowadziły ustalenia między związkami zawodowymi a ministerstwem w 2001 r. Zgodnie z nimi w 3 etapach miano osiągnąć wskazaną wysokość wynagrodzeń dla nienauczycieli : asystentów : adiunktów : profesorów jako 1:1:2:3 x średnia płaca krajowa. Etap pierwszy rozpoczął się w 2001 r., etap trzeci i ostatni w 2004 r. Pani Minister sugeruje, że wynagrodzenia mają rosnąć zgodnie z cytowanym wskaźnikiem Czyli już osiągnięto postulowany poziom, a jedynie należy dbać o to, by został on utrzymany.
Skąd więc tytułowa gorycz? Bo jeśli taka była myśl pani Minister, to jest to kłamstwo. We współkierowanym przeze mnie instytucie (kategoria A, czwarty w Polsce w swojej grupie jednostek jednorodnych) żaden adiunkt nie posiada pensji zasadniczej w wysokości 7300 zł, zaś żaden profesor 10,800 zł. Szczęśliwi są ci, którzy posiadają wynagrodzenie równe 50% tej wysokości.
Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że chodzi tu o górną wysokość tzw. widełek płacowych. Ba! Tylko że w ten sposób można będzie wszystko uchwalić, nawet 20.000 zł górnego progu wynagrodzenia zasadniczego. Którego nikt nie otrzyma i otrzymywał nie będzie. Zaś zasadą wprowadzanych od 2001 r. zmian miało być właśnie skrócenie dystansu między dolnymi i górnymi granicami widełek.
Słowa pani Minister warto umieścić w prostym kontekście realnych wynagrodzeń - adiunkt przeciętnie zarabia poniżej 800 euro miesięcznie, profesor niewiele więcej niż 1000 euro brutto - czyli netto około 20% mniej.
I jeśli pani Minister uważa, że to jest w porządku, że nie trzeba się o nic martwić, ewentualnie można podnieść wynagrodzenia - przepraszam: widełki! - o wskaźnik inflacji - to jak mamy uwierzyć w racjonalne podstawy wprowadzanych reform? Takie słowa skłaniaja mnie tylko do gorzkiej konstatacji, iż kolejny raz populizm (bo jak inaczej nazwać takie przedstawienie kwestii wynagrodzeń) i pragmatyzm (czyli 'załatwienie' kolejnej reformy w ramach reformatorskiej ofensywy rządu) mają wziąć górę nad interesem publicznym.
Wstyd!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz