piątek, 14 października 2016

Doktoraty i habilitacje wdrożeniowe, czyli nauka dla świetlanej przyszłości narodu

Wiceminister Piotr Dardziński przedstawił dziś - 14.10.2016 - prasie - bo to ona jest dla nauki najważniejsza - założenia "doktoratu wdrożeniowego", a także zapowiedział "habilitację wdrożeniową". Z grubsza rzecz ujmując - doktorant (a niedługo także doktor) pomaga rozwikłać pracodawcy ważny dla niego problem pracując na etacie. Rozwiązanie tego problemu będzie podstawą doktoratu. Nad doktorantem wdrożeniowym opiekę sprawuje promotor na uczelni i doświadczony pracownik w przedsiębiorstwie. Taka procedura "W efekcie  przyczynia się to do rozwoju kontaktów pomiędzy jednostką naukową a otoczeniem społeczno-gospodarczym, intensyfikacji badań naukowych o potencjale komercyjnym, a także umożliwia zdobycie przez przyszłego naukowca doświadczeń w zakresie działalności B+R".
To radykalna nowość w naszej tradycji, "Doktor" był od czasów powstania tego określenia w Akademii znakiem posiadania rozległej wiedzy teoretycznej, przewyższającej umiejętności praktyczne skupione na wąskim wycinku rzeczywistości. Doktor to ktoś, kto poznaje rzeczywistość i tę wiedzę umie przekazać i poszerzać. Nie przypadkiem "doktor" to często synonim fajtłapowatego naukowca, który ma szeroką wiedzę z zakresu swojej dziedziny, ale "praktycznie" ciężko mu ją zastosować. Nie zapominajmy, że w wielu krajach "doktor" to ostatni stopień naukowy. Reszta to już tylko stanowiska. Po reformach poprzednich rządów tytułem naukowym przestał być magister. To określenie wraz z licencjatem jest tytułem zawodowym. Nadal utrzymano więc różnicę - praktyka (licencjat, doktor) i teoria (doktor, dr hab., profesor). Wprowadzane rozwiązanie przesuwa granicę dalej tworząc nową ścieżkę kariery zawodowej naukowca - ścieżkę wdrożeniową.

Ale po co?

Dla jasności - nie mam nic przeciwko badaczom, którzy potrafią realizować wdrożenia. Chwała im za to, warte jest to pochwały i nagrody. I takowe najczęściej otrzymują, a jeśli nie - powinni o nie zawalczyć. Tylko czy jest to przesłanka, by za wdrożenie nadawać stopień lub tytuł naukowy? Jeśli przedmiot wdrożenia będzie wiązał się ze znaczącym odkryciem naukowym - doktorant zostanie na tej podstawie doktorem bez wdrożenia, a habilitant - doktorem habilitowanym. Po co więc osobna ścieżka? Czy MNiSW zakłada, że doktorat i habilitacja przymiotnikowe nie będę musiały spełniać standardów klasycznych odpowiedników? Że kandydat nie będzie musiał wykazać się dorobkiem naukowym? Jak inaczej rozumieć sens nowej procedury?

Ale jeśli tak, to dlaczego osoby obdarzone tymi przymiotnikowymi tytułami i stopniami mają mieć prawa równoważne z osobami mającymi klasyczne odpowiedniki? Przecież nie będą - bo nie muszą - posiadać równoważnych kwalifikacji (od razu odpowiadam: tak, są słabe doktoraty i habilitacje. Tak, są świetni wdrożeniowcy. Ale my tu o ideałach, nie o partykularnych zdarzeniach). Ministerstwo stwierdza: "Dzięki czemu osoby odnoszące znaczące sukcesy w zakresie wykorzystywania wyników badań naukowych lub prac rozwojowych w otoczeniu społeczno-gospodarczym, będą mogły m.in. być zaliczane do tzw. minimum kadrowego, pełnić funkcje promotorów w przewodach doktorskich, czy być zatrudnione na stanowisku profesora nadzwyczajnego lub uzyskać tytuł profesora."

Oznacza to mniej więcej tyle, że kadra uczelni wyższych lub instytutów naukowych przestanie być kadrą naukowa, a stanie się hybrydą naukowo-wdrożeniową. Celem zaś zasadniczym jest ożywienie rozwoju gospodarczego opartego na wiedzy. "Program doktoratów wdrożeniowych przewiduje zachęty, które mają pobudzać współpracę środowiska naukowego z otoczeniem społeczno-gospodarczym. W Polsce problem niskiego poziomu współpracy pomiędzy tymi sektorami jest szczególnie wyraźny – udział nakładów przedsiębiorstw na działalność B+R w PKB należy do najniższych w Europie."

Czy to źle? Może ministrowie mają racje i należy wykorzystać potencjał naukowców w celu rozwoju dobrobytu materialnego społeczeństwa. Otóż uważam, że nie mają racji. Że o dobrobyt należy dbać, ale nie mieszając rzeczywistości. MNiSW działa cały czas w tym samym magicznym paradygmacie utylitarności nauki: wiedza jest potrzebna tylko wtedy, gdy daje konkretny rezultat. Albo głównie wtedy. Wiedza teoretyczna jest pusta i niepotrzebna. No dobrze, ale skoro tak, to nazwijmy rzeczy odważnie po imieniu - zlikwidujmy uniwersytety, zamieńmy je w szkoły zawodowe. Wyższe. Nie mówmy o doktoratach wdrożeniowych, ale o baronach wdrożenia lub hrabiach innowacji.

Albo po prostu sowicie wynagradzajmy tych, którym wdrożenia się udają. Nie mieszajmy rzeczywistości i znaków. Rozumiem, że nie mając pieniędzy dla wdrożeniowców chce się im wynagrodzić ich trud pustym tytułem. Pustym, bo jakie on będzie miał znaczenie. Już widzę mnogość "wdrożonych" doktorów, którzy zasiadając na stanowiskach dyrektorów, prezesów, ministrów i wiceministrów nagle rozwiązują ważkie problemy pracodawców. I bez dorobku zostają doktorami, doktorami habilitowanymi wdrożonymi, a potem kształcą studentów... Trochę to koliduje z dbałością o jakość kształcenia i poziom nauki w Polsce.

Ale bo ja się tam znam? Może trzeba poczekać, aż dewaluacja wszystkich stopni i tytułów naukowych będzie tak wielka, że stracą one jakiekolwiek znaczenie? 500 doktoratów wdrożeniowych rocznie - kilka lat i będzie sukces. Proces trwa, więc może Ministerstwo chce go tylko przyśpieszyć, żeby gangrena zabiła i tak chory organizm? Nowy wspaniały świat już czeka na nas za progiem. Do pracy, rodacy! Jeszcze tylko parę lat! Ojczyzna, Ojczyzna czeka na Ciebie, doktorancie miły! Habilitancie miły! Że tak sparafrazuje klasyków...

1 komentarz:

  1. Kupiłem pracę za pośrednictwem www.pisanieprac.net - było warto!

    OdpowiedzUsuń