Kiedy w latach 90. brałem udział w stażu archeologicznym we Francji, zafascynowany brałem udział w obchodach 14. lipca. Małe miasteczko Boves koło Amiens w dzień głównie odpoczywało, trochę ludzi siedziało zwyczajowo w kafeteriach. Ale wieczorem wszyscy gromadzili się na miejskim stadionie (to duże słowo) by tańczyć, pić wino i - wcale nie tak rzadko - piwo, oglądać sztuczne ognie i robić różne dziwne, francuskie rzeczy. Dla mnie, przyzwyczajonego do pompy i martyrologii naszych świąt narodowych było to wielkie zdziwienie. Już wtedy mówiono w naszym kraju, że święta powinny być radosne, ale głosy te gdzieś ginęły. Po 1989 r. wzmacniano tożsamość narodu w odwołaniu do walki, porażek i zwycięstw, ale zawsze z podkreśleniem idei poświęcenia. Wybór na rzecz wspólnoty miał być poświęceniem. Ba! Musiał być, bo bez tego stawał się podejrzanym, korzyść własna była haniebną w kontekście sprawy narodowej. Nic to nowego w naszej romantycznej tradycji. Z ulgą więc obserwowałem odwracanie tego trendu w ostatnich latach. Czy podoba mi się obecny prezydent czy nie, to nie ma znaczenia - ale jego działania na rzecz uczynienia ze świąt narodowych, zwłaszcza 11 listopada, świąt afirmacji, radości, a nie wyrzeczenia i cierpienia, są dla mnie godne szacunku. Bo akceptacja tej propozycji, nawet jeśli czasami powierzchowna, oznacza, że rozpoczyna się budowanie przez Polaków wspólnoty opartej o wybór szczęścia własnego - i szczęścia wspólnoty jednocześnie. Można budować wspólnotę - i samemu być szczęśliwym! Można być szczęśliwym będąc Polakiem! Czyż to nie jest miłe odkrycie w kontekście wiecznych zachęt do poświęcania się, do jeszcze jednej ofiary, "jeszcze tylko parę lat"?
Przemoc, jaka towarzyszyła tegorocznym obchodom tego święta, pokazuje jednak, że jako wspólnota jesteśmy w delikatnym punkcie. Z jednej strony młodzi ludzie odreagowujący stres życia na ulicy nie mieli - oględnie mówiąc - szerszego wsparcia społecznego. Z drugiej jednak - nie byłoby ich, gdyby nie otrzymali wsparcia politycznego, ideowego. Całe to gadanie o wojnie polsko-polskiej, o zaprzedawaniu niepodległości i o anachronicznym, szowinistycznym nacjonalizmie, te wszystkie pisy i platformy, prawice i lewice, obudziły demona ideologii przemocy. Bo przecież ani w tym, co rozgrywało się na ulicach, ani w tym, co dzieje się w przestrzeni politycznej, nie ma żadnej zbornej, racjonalnej, zgodnej z przesłankami społecznymi idei. Walka stała się już nie skrywanym wstydliwie narzędziem, ale centrum wykreowanego przez klasę polityczną mentalnego świata aktorów polityki. Czyli teoretycznie - nas wszystkich. Bez tej akceptacji przemocy i walki, bez jawnego usprawiedliwiania łubuzerki, chamstwa i nieracjonalności trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś organizował tego rodzaju obchody, by je nagłaśniał, by czynił z nich sedno debaty - o ile to jeszcze jest debata.
Czy przemoc może przynieść dobre rozwiązania? Steven Pinker w swej książce "The better angles of our nature" sugeruje, że ludzkość jest w stanie dostrzec, a może nawet - że współcześnie dostrzegła, że przemoc jest strategią krótkookresową, że w dłuższym horyzoncie czasowym przynosi mniej korzyści. W pełni się z tym zgadzam, ale mniej od niego mam optymizmu, gdy mówi, że kapitalizm w przeciwieństwie do komunizmu sprzyjał ograniczeniu przemocy, bowiem "However much we might deplore the profit motive, or consumerist values, if everyone just wants iPods we would probably be better off than if they wanted class revolution". Na pewno, ktoś będzie zamożniejszy, ale czy aby na pewno wartości konsumenckie oznaczają zmniejszenie przemocy w ogóle? Nie sądzę. Owszem, zamożność rodzi uzasadniony lęk przed stratą, a więc i przemocą grożącą utratą majątku, zdrowia, życia. Ale nie zwalnia od egoizmu. Żeby chcieć Ipoda mogę uciec się do różnych metod, z kradzieżą włącznie. Mogę przymykać oko na kradzieże korporacji, na nierówności społeczne wykorzystywane dla produkowania tanich dóbr konsumpcyjnych dla bogatej Północy. Mogę wreszcie zgodzić się na wszelkiego typu wojny prewencyjne, jeśli zapewni się mnie, że dadzą mi spokojnie korzystać z Ipoda. Przemoc to odpowiedź słabych i nie umiejących współpracować, nie mających argumentów i wiedzy, by współpracę inicjować i kontynuować. Ale to także potężna siła dająca poczucie bezpieczeństwa, wyrazisty obraz świata, wyznaczająca precyzyjnie czarne i białe charaktery w życiu społecznym. Kontrastująca z pozornym brakiem głębszego sensu egzystencji filistra świata Zachodu. Dlatego przemoc i radykalizm ideologiczny jest tak pociągający dla młodych osób, dlatego tak łatwo jest wykorzystać mniej doświadczonych obywateli oferując im cynicznie takie ujęcie rzeczywistości. Wykształcony i doświadczony życiem obywatel jest wyszkolony w dostrzeganiu niuansów, zależności, perspektywy długookresowej. Trudniej go zmanipulować - i trudniej nakłonić do akceptacji przemocy.
Dlatego też wole kotyliony niż marsze i kontrmarsze. Wolę, bo dają nadzieję na myślenie i współpracę zamiast manipulacji i zakulisowych gier opartych o pogardę i przemoc. Ale jeśli Polacy będą myśleć tylko o gospodarce, o kryzysie i bilansie, jeśli zapomną o sile ideologii myśląc o Ipodzie, to nie mam złudzeń - przemoc będzie coraz bardziej popularna. A edukacja szersza od wiedzy ściśle zawodowej - coraz mniej pożądana, bo zaszczepiająca przeciw manipulacji. Wciąż jest czas, żeby do tego nie dopuścić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz