Tak się złożyło, że dzięki uprzejmości #LeszekPacholski i #KrzysztofFokt dotarły do mnie dwa, różnej wagi dla naszego myślenia o uniwersytecie i humanistyce, artykuły prasowe. Pierwszy dotyczył korelacji między liczbą uniwersytetów (choć zdaje się, że autorzy rozumieją pod tym terminem tak klasyczne uniwersytety, jak i wyższe szkoły techniczne, politechniki) a wzrostem gospodarczym. Pomijając niezbyt wiarygodne dane i szczątki analiz dla okresu przed 1900 r., dla okresu późniejszego metodologia obliczeń budzi większe zaufanie. I wskazuje, że wraz z każdą szkołą wyższą następuje wzrost GDP. Przy czym do 10% wzrostu licząc od 1950 z każdym uniwersytetem GDP rósł o 0,4%. Wraz z dalszym wzrostem liczby uniwersytetów ta "wartość dodana" spada, ale nadal istnieje. I to niezależnie od wzrostu liczby mieszkańców ogółem lub finansowania / braku finansowania uniwersytetów z środków publicznych. Z dwóch względów jest to ciekawa obserwacja:
a) wskazuje na korelację między elitarnym charakterem kształcenia a wkładem absolwentów w rozwój gospodarczy. Przy tym tę zależność można tłumaczyć prosto: mała liczba studentów oznacza wymuszony wyższy poziom przeciętnej sprawności w pozyskiwaniu wiedzy i umiejętności. A to ze względu zarówno na ogólnie wyższy poziom sprawności/pracowitości studentów (elitaryzm oznacza jednak stały wyścig motywując do pracy), ale też - wyższą jakość wykładowców. Obie rzeczy idą w parze. No i wreszcie - elitarność kształcenia powoduje, że absolwenci mają dostęp do wiedzy, której nie posiada większość społeczeństwa. Ich wpływ na życie społeczne jest więc bez porównania większy, niż w sytuacji, gdy znacząca część współobywateli kosztuje tego samego owocu wiedzy i może na tej podstawie podejmować decyzje gospodarcze. Krótko mówiąc: nie wystarczy wykreować elitarną grupę uczelni wyższych, żeby uzyskać skokowy przyrost gospodarczy. Bo w chwili obecnej technologie informacyjne oraz powszechność dostępu do edukacji w naszym kraju niwelują w znacznej mierze efekt elitaryzmu. Owszem, będzie to miało sens tylko wówczas, gdy owa nikła grupa uczelni będzie dawała dostęp do naprawdę unikalnej wiedzy i unikalnych umiejętności.
b) nawet przy dużej liczbie uczelni wyższych ich powstawania sprzyja rozwojowi gospodarki. I tu zgadzam się z opinią autorów: We find that this 'university effect' seems to be related to an increase in the supply of skilled graduates who raise productivity in the firms in which they work. We also find that universities boost innovation, as measured by an increase in patents. Krótko mówiąc - kształcenie tam, gdzie nie skupia się na stronie technicznej - bo w tym zakresie rodzą się patenty - musi skupiać się na wyposażeniu absolwentów w umiejętności. Znów, żadna niespodzianka - otwartość, umiejętność analizowania i uczenia się, komunikowania, mobilność - wszystkie te "społeczne efekty kształcenia", których tak często się boimy i czasami pokpiwamy, mają głęboki sens w połączeniu z aktualną (co warto podkreślać) wiedzą o zakresie studiów. Ta ostatnia zaś tylko wtedy ma sens, gdy absolwent sam wie, gdzie jej będzie mógł szukać... Nic nowego? Tak, tyle, że te obserwacje rozciągają się na całą Akademię, niezależnie od tego, czy mówimy o naukach humanistycznych, społecznych czy technicznych.
Drugi z artykułów, wywiad z prof. Januszem Rachoniem przynosi klasyczny ogląd stanu szkolnictwa wyższego z okresu reform Minister Kudryckiej: kształcimy źle, absolwenci są niedokształceni, a w ogóle to po co kształcimy pedagogów, skoro szkoły będą się zamykać. No i oczywiście - humaniści emigrują, lądują na zmywaku w Anglii, a studenci Politechniki nie. Hmmm, zwiększenie naboru na studia techniczne przy zmniejszeniu naboru na humanistyczne jakoś zaciera tę różnicę. Ale zwracam uwagę na ten artykuł z jednego powodu - profesor Rachoń podkreśla, że złe kształcenie spowodowało przemiany sentymentu politycznego ostatnich 2 lat. Nie do końca się z tym zgadzam, powody są przecież dużo głębsze. Natomiast co do jednego nie mam wątpliwości - w kształceniu uniwersyteckim - i w analizie przedstawionego wyżej wzrostu GDP - zapominamy o nieekonomicznych skutkach edukacji wyższej. Uniwersytetu budują kapitał społeczny, kształtują - tak, mimo wszystko - elitę swoich społeczności pod względem szerokości spojrzenia na świat. Nie uwzględniając tego i skupiając się na stronie ekonomicznej tracimy z oczu relacje miedzy własną społecznością i otoczeniem, ale też przymykamy oko na rozpad wewnętrznych więzi społecznych. Gospodarka to dalece nie całość życia ludzkiego.
Oba teksty skłoniły mnie do westchnienia w kontekście ostatniej dekady reform szkolnictwa wyższego - nadal, w każdej opcji politycznej, chce się z Akademii uczynić koło zamachowe gospodarki. No i dobrze. Ale chce się z niej uczynić tylko trybik w maszynie gospodarki. Ot, taką wielką szkołę przyzakładową. Koszty społeczne takiej wizji właśnie płacimy. Nie tylko w Polsce, w coraz większej liczbie krajów demokratycznych. Wciąż mamy szansę odwrócić ten trend. Wciąż mamy autonomię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz