Ufff, wyjeżdżając z miasta czytałem artykuł dra Dybczyńskiego w GW i zastanawiałem się nad jego konsekwencjami. Nie komentując go szerzej, bo w GW mamy już cały szereg komentarzy, warto zwrócić uwagę na jego skutki. Choć wszyscy publicznie podkreślają jego słabe strony (ich nie brakuje i trudno nazwać tę wypowiedź zborną lub przemyślaną), to jednocześnie nie kryją zadowolenia z głośnego i publicznego wypowiedzenia krytycznych uwag o Uniwersytecie i jego funkcjonowaniu. A przy okazji stare rany i zadrażnienia wypływają radośnie - i bezproduktywnie. Bo w całej tej dyskusji przebija jedno: brak odwagi naszego środowiska.
Brak odwagi w zabieraniu głosu w trakcie funkcjonowania własnych, samorządowych [sic!] organów. Ale nade wszystko brak odwagi w powiedzeniu sobie szczerze - po co pracujemy na uniwersytecie? Nie mam złudzeń - polskie uczelnie nie są wcale w dużo gorszej kondycji niż inne wyrastające z kultury lokalnej, odcięte przez dekady od żywego i powszechnego uczestnictwa w światowym życiu intelektualnym. To coś, co trudno nadrobić z wielu względów - finansowych, organizacyjnych i powiązanych z tym infrastrukturalnych. W zakresie humanistyki - tej właściwej, to jest filologii, filozofii i nauk historycznych oraz o kulturze - trzeba też pamiętać, że nasze badania mogą budzić zainteresowanie na zewnątrz, ale najczęsicej jako materiał porównawczy. Bo Anglicy, Niemcy, Francuzi i wszystkie pozostałe nacje są w swoich badanich humanistycznych równie nacjonalistyczni jak my. Bo świadomie lub nie przyświeca im ten sam cel: wzmacnianie więzi społecznych. I mają w tym pełne poparcie swoich rządów. Tyle, że uczestniczą też od dekad w działaniach wspólnych, afirmujących odrębność nacji, ale i podkreślających jedność interesów regionalnych (europejskich). Jeśli udamy się na kongres historyczny w jednym z krajów europejskich, to nie miejmy złudzeń - wszędzie badania będą skoncentrowane na dziejach tego kraju i jego regionu. Polska nie jest tu żadnym wyjątkiem. Ale jednocześnie wyraźny jest też wyższy poziom autidentyfikacji, europejski czy euroatlantycki, społeczności płacących za badania. I dla Polaków, by włączyć się w ten dyskurs problemem jest tylko znów, że brakuje nam odwagi - w stawianiu intrygujących w skali regionalnej (europejskiej) pytań badawczych, w przedstawianiu własnych metod, ich unowocześnianiu i - przy próbach publikacji - dostosowywaniu do języka odbiorcy nie tylko pod względem wyboru języka, ale i treści komunikatu. Odwaga w nauce to podstawa, bez niej kręcimy się w kółko powtarzając do znudzenia to, co wszyscy już wiemy.
Ale też znów wracamy tu do podstawowego problemu polskiej nauki: odwagi i badań niemal nikt dziś nie premiuje, a co gorsza: zupełnie nie dostrzega się społecznych skutków oddziaływania nauki innych niż kształcenie studentów. I to jest prawdziwa choroba, która nas zżera od dekad. A przecież nauka, zwłaszcza humanistyka, jest narzędziem kształtującym poprzez pośrednictwo dziennikarzy, pisarzy, media, polityków tożsamość zbiorową. Odwracając się od nowych badań te środowiska skazują Polaków na skansen umysłowy. Ale też i naukowcy nie dbając o popularyzację sami skazują się na niebyt społeczny i ostracyzm w dyskusji. Ale do tego potrzeba odwagi - by sprawdzić się na wolnym rynku i by powiedzieć ministrom - jesteście ślepi. Ograniczeni technokratyczną wizją nie dostrzegacie skomplikowanych powiązań między modernizacją tożsamości społeczeństwa a wzrostem cywilizacyjnym. Ale - odwaga kosztuje: dotacje, granty których odmówi nam MNiSW, a w przypadku dziennikarzy - zły PR.
Dla mnie osobiście z całej tej wrocławskiej dyskusji jak na razie nie wynika kompletnie nic, bo nic nowego nie powiedziano i żadnych nowych mechanizmów nie uruchomiono. "Kryzys szkolnictwa wyższego" to news pobudzany politycznie przez rząd. A środków zaradczych realnych, sięgających strukturalnych problemów organizacji życia społecznego na razie nie zaproponowano. I nie ma co na to liczyć. Dlatego fużo lepiej zacząć od własnego środowiska - byleby z trzeźwą oceną sytuacji. Na Uniwersytecie mamy prowadzić badania i dopiero w oparciu o nie przekazywać społeczeństwu wyniki przez edukację, doradztwo eksperckie i popularyzację. I czy administracja jest taka, czy siaka, czy rektor ładniejszy czy brzydszy, czy togę ma na sobie czy na głowie - to detal (choć bywa istotny). W dłuższej perspektywie jedno powinno być jasne - odwaga w rzetelnych badaniach i ich popularyzacji musi procentować. Tyle, że to zależy tylko od nas, od naszego wewnętrznego przekonania, własnych hierarchii wartości. Nikt tej lekcji za nas, ludzi uznających się za naukowców, nie odrobi. Ani politycy, ani dziennikarze, ani zniecierpliwiona łzawymi narzekaniami publiczność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz