Członkowie ruchu Obywateli Nauki ogłosili swoją opinię o trzech projektach/propozycjach założeń do nowej ustawy o nauce i szkolnictwie wyższym. Bagatela, 61 stron tekstu. Trudno więc omawiać, a tym bardziej polemizować z całością proponowanych w tej opinii do opinii rozwiązań. Chciałbym jednak - bo tu są jak rzadko w naszej debacie o nauce i szkolnictwie wyższym spójne poglądy - odnieść się do kilku zasadniczych kwestii związanych z ramami funkcjonowania uczelni i kadry.
a) konieczność zwiększenia do 1% nakładów na naukę i 1% nakładów na szkolnictwo wyższe. Wygląda to dobrze. Ale - obawiam się, że to wynik narzuconego toku dyskusji: państwo i tylko ono powinno finansować wszystko to, co jest, by system efektywnie funkcjonował a sektor nauki przynosił korzyść społeczeństwu.
Ale może warto podyskutować, czy jest sens łączyć w jeden system uniwersytety badawcze, badawczo-dydaktyczne i wyższe szkoły zawodowe? Może co najmniej te ostatnie, a może i część tych drugich powinna stać się częścią systemu edukacji kierowanego przez MEN? Jeśli szkoła nie prowadzi badań, lub je symuluje, to jaki jest jej związek z działem nauki? Taka separacja wybitnie zmniejszyłaby liczbę jednostek finansowanych przez państwo i podniosłaby per capita dofinansowanie pozostałych. To prawda, jednostki przeniesione do królestwa MEN też musiałyby się zmierzyć z problemem finansowania - ale to mogłoby tylko pomóc w rozstrzygnięciu, które z nich w jakim zakresie mają pozostać i kształcić jako szkoły zawodowe powiązane z sektorem produkcji i usług. I przenieść część finansowania ich istnienia na tych, którzy chcą korzystać z kadr kształconych w tych zawodowych uczelniach. Podobnie warto rozważyć zwiększanie finansowania rozwoju i badań z środków biznesu. Dotychczas widzimy odwrotną politykę - to środki na naukę są pompowane w biznes z pomocą przeróżnych programów wspierających współpracę z nauką. Współpraca jest iluzoryczna, pieniądze hojnie przepływają do sfery prywatnej bez widocznego - przynajmniej dla mnie - skutku dla nauki.
Doceniam więc postulat wzrostu nakładów w okolice średniej europejskiej, ale nie wiązałbym sztywno rozwoju nauki ze zwiększaniem środków z budżetu. Raczej szukałbym rozwiązań na rzecz ich projakościowej dystrybucji i dywersyfikacji dochodów uczelni. Uzależnienie od państwa skutkuje monokulturą w zakresie celów krótkookresowych, co mści się przy gwałtownej zmianie tych ostatnich przez ministrów.
b) konieczność wzmocnienia władzy rektora wybieranego w wyborach przez reprezentantów całej uczelni. ON chcą w konsekwencji zmniejszenia władzy dziekanów i podporządkowania ich rektorowi, włącznie z mianowaniem przez rektora. I to może zadziałać, ale tylko wtedy, gdy uwierzymy w kolektywną mądrość Akademii wybierającej zawsze najlepszego, widzącego daleko i szeroko kandydata. Co jednak, gdy wspólnota wybierze takiego, który z różnych politycznych, wewnętrznych relacji jest korzystny dla najsilniejszych w danym momencie? Lub gdy w trakcie kadencji okaże się, że jego działania szkodzą wspólnocie? Tymczasem postulowany tryb zarządzania przypomina politykę "zwycięzca bierze wszystko". Jaki mechanizm bezpieczeństwa chcą ON wbudować w ten system? Zwłaszcza, że postulują jak najogólniejszą ustawę, zostawiającą jak najwięcej miejsca na regulacje wewnętrzne?
Znów obawiam się, że to echo od kilku lat krążącej opinii, że zlikwidowanie "udzielnych księstw" wydziałowych uzdrowi uczelnie. Owszem, usprawni zarządzanie uczelnią przez sprawnego rektora, ale czy brak opozycji kiedykolwiek uzdrowił chory system polityczny? A życie składa się i z dobrych, i z mniej dobrych sytuacji.
c) optymizm ON widać też w podejściu do struktury i mechanizmów samoregulacji w uczelni. Pragną zwalczać silną pozycję wydziałów w imię sprawności zarządzania, bo boją się podziałów i wewnętrznej konkurencji na uczelni. Wnoszą więc o wolność w organizacji struktury uczelni. Znów - to się może udać, jeśli akurat ciało akademickie zostanie natchnięte na wiele lat duchem mądrości i miłości prawdy. Co jednak, gdy natchnienia nie będzie, lub okaże się krótkotrwałe? By temu zapobiec ON wskazują na konieczność kontroli i rozliczania władz uczelni. Że niby jak? Jeśli przez MNiSW, to bójcie się Boga, przecież to otwieranie drzwi do oportunizmu - w tym politycznego - władz uczelni. Jeśli przez inne organy, w tym kolegialne, wewnętrzne, to sytuacja będzie podobna, tylko obiekt niepokoju rektora inny. W każdym wypadku długookresowe dobro uczelni schodzi na plan dalszy.
Obawiam się, że cele długookresowe, odpowiednio ważone między ogólnikami i konkretami, powinna określać ustawa jako czynnik zewnętrzny i w odniesieniu do nich powinny być realizowane działania kontrolne. Także podstawowe ramy struktury administracyjnej i mechanizmy zarządcze powinny znaleźć się w ustawie jako ramie prawnej oderwanej od lokalnego kontekstu. Owszem, jestem za pozostawieniem uczelniom jak największej dozy autonomii, zwłaszcza w zakresie organizacji badań naukowych. Ale uważam, że o ile cele taktyczne, krótkookresowe najlepiej realizuje się właśnie w kontekście lokalnym, to strategiczne, średnio- i długookresowe powinny być określane w odniesieniu do szerszego kontekstu społeczno-gospodarczego. A tego - obawiam się - autonomia uczelni nie zapewni. Bo lokalna grupa interesu będzie szukać zysku w odniesieniu do swojej sytuacji, nie zaś odległej przyszłości i dalszych skutków społecznych. Zatem - znieść wydziały? W porządku, ale w zamian proszę o strukturę, która pozwoli ustabilizować aktywność dydaktyczną i stworzy ramy dla aktywności badawczej niezależną od lokalnych nacisków i interesów.
d) doktorat i habilitacja. W obu przypadkach problem jakości pojawia się jako motyw przewodni dyskusji, ale rozwiązania - zmniejszenie liczby uczelni przyznających stopnie, zwiększenie wymogów formalnych, zacieśnienie kontroli nad postępami pracy doktorantów - uważam za pozorne o tyle, że są możliwe już w obecnym systemie. Tyle, że nikt ich nie stosuje. Czy zniknie plaga pseudo recenzji (fatalny, wtórny, ale... dopuszczam..., zgodny z zapisem ustawy... etc.)? Czy promotorzy będą gremialnie wraz z kierownikami studiów solidnie oceniać postępy pracy doktorantów? Czy skoro słabe habilitacje i doktoraty przechodzą przy recenzentach i komisjach zewnętrznych, to nie przejdą w całości przeniesione poza macierzyste rady? Itd, itp. Nie widzę też sensu powoływania 'doktoratów zawodowych', tak jak nie widzę sensu 'doktoratów wdrożeniowych'. Wciąż bowiem mnożymy byty, zamiast upraszczać strukturę. Uzgodnijmy - praca naukowa potrzebuje wyznaczników, ale czy innych niż doktorat (na wstęp), a przede wszystkim dorobek naukowy i - ewentualnie - dydaktyczny? Komu jest potrzebny 'doktorat zawodowy'? Albo 'wdrożeniowy'? Ładnie będzie wyglądał w CV? Bo jeśli ma otworzyć do czegoś drogę - to nieunikniona jest inflacja wszelkich tego typu rozwiązań. Nie podzielam więc optymizmu ON, że w tym przypadku zaostrzenie regulacji przyniesie pozytywny skutek. Raczej postulowałbym znów powołanie jasnych, sztywnych, ale prostych ram gwarantujących stabilność długookresowych (jeden doktorat, tylko naukowy) i krótkookresowych kryteriów (bieżący dorobek naukowy) w karierze naukowej. I tyle. A jeśli ktoś potrzebuje w CV tytułu - wskrześmy baronów, hrabiów, książąt innowacji i działalności zawodowej. Nie rozmydlajmy znaczenia jasnego, tradycyjnego określenia. I wiem, że tak się już dzieje 'na Zachodzie'. Ale to kiepski argument. W pełni więc popieram - jeden doktorat, ale jeśli znosimy profesurę, znieśmy też habilitację.
e) w pełni przyklasnę ocenie postulatów przymusowej mobilności: ' Dla poprawy jakości nauki nie jest istotne,
czy zatrudniany kandydat pochodzi z tej, czy z innej jednostki, ale czy zatrudniany kandydat
jest faktycznie najlepszy. (...) A zatem mobilność tak, ale nie jako przymus, a poprzez stworzenie warunków
owej mobilności.' (s. 23). Dodałbym - mobilność rozumie się w dyskusjach o SW w kontekście strukturalnym, zatrudniania w jednostkach. Ale dużo efektywniejsze byłoby spojrzenie przez pryzmat funkcjonalności - co chcemy osiągnąć poprzez mobilność? Wymianę doświadczeń? Rozprzestrzeniania dobrych praktyk w nauce i dydaktyce? Rozbijanie skostniałych struktur myślenia? To wszystko można osiągnąć wspierając rozwój usieciowienia nauki i dydaktyki. Już dziś dzieje się to w kontekście dużych zespołów grantowych, ale też środowisk 'konferencyjnych'. Ten ruch warto wspierać i rozszerzać na elementy struktury - korzystanie z laboratoriów i zasobów bibliotek będących własnością państwa, nie uczelni, udział w dydaktyce realizowanej w uczelniach - bo jest on oddolną wskazówką, czym mobilność jest w praktyce. Czy naprawdę raz zatrudniony w danej jednostce badacz musi być tylko tu wykorzystywany? Może korzystniej byłoby, gdyby mógł na rok-dwa-trzy związać się z zespołem z innej uczelni, nie tracąc podstawowego miejsca zatrudnienia. To wyzwanie organizacyjno-administracyjne, ale gwarantujące stabilność ludziom, którzy jednak miewają rodziny, a dające nadzieje na efekt synergii w obrębie naszego nie tak znów dużego kraju. I w tym kierunku idą też propozycje ON, choć koncentrują się na kadrze profesorskiej jako nosicielach Nowego (s. 24). A problem jest jednak bardziej złożony i wymaga przewartościowania myślenia o nauce i dydaktyce wyższej - nie struktura, lecz nauka jako całość, a realizacja przez stale zmieniającą się, choć mającą stałe punkty odniesienia, węzły - uczelnie, sieć.
f) kończąc, bo i tak za długo już, tylko zacytuję 'Wyrażamy przekonanie, że jakakolwiek reforma polskiej nauki, która nie będzie
uwzględniała kwestii procedur rekrutacyjnych, zakończy się porażką lub – w najlepszym razie
– utrzymaniem niedobrego status quo. Dopóki najlepsi nie będą mieli sprawiedliwych szans
na zatrudnienie i prowadzenie badań naukowych nowe regulacje spowodują jedynie
pozorowane, czysto adaptacyjne działania, służące przede wszystkim neutralizacji
wymuszanych z zewnątrz zmian.' (s. 25). Nic dodać, nic ująć.
Podsumowując - opinia ON siłą rzeczy tkwi w dyskursie narzuconym przez trzy omawiane projekty i generalny kształt wypowiedzi publicznych o szkolnictwie wyższym. Obawiam się, że ON nie doceniają też roli praw Murphy'ego w życiu codziennym. Naprawdę, jeśli coś może pójść źle, to pójdzie. Warto więc zadbać, by w sytuacji, gdy źle pójdzie, można było odwołać się do stabilnych ram gwarantujących jakość. Odróżnijmy też - dostęp do informacji jest nam zagwarantowany, to my raczej boimy się z niej korzystać (s. 44). I warto, mimo wszystko, spojrzeć inaczej na naszą naukę i szkolnictwo wyższe. Mieszamy bowiem w kotle kolejny raz, ale od mieszania nie przybywa jedzenia. Co najwyżej zwiększa się liczba kucharzy i personelu pomocniczego żyjącego z mieszania.
No i Wujek Dobra Rada - proponuję mającym mniej cierpliwości ominięcie szczegółowych analiz, często powtarzających argumentację omawianych projektów - i skupienie się na rekomendacjach (w omawianym zakresie s. 28-31). Nie zawsze do końca zgodne z wywodami szczegółowymi, ale zwięzłe i klarowne. Jeśli jednak ktoś ma czas - niech czyta całość. Z pewnością to ciekawsze i bardziej stymulujące doświadczenie niż śledzenie większej części powtarzających się wypowiedzi o potrzebie reformy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz