środa, 29 marca 2017

Dekadencki smaczek katastrofy? Kim chcemy być?

Na dzisiejszej Komisji Finansów mojej macierzystej Almae Matris debatowaliśmy nad rektorskimi zasadami podziału dotacji podstawowej. Z grubsza - władze rektorskie czołowego uniwersytetu w naszym kraju chcą położyć nacisk na wsparcie masowego kształcenia i liczebność kadry, a osłabić znaczenie jakości badań naukowych. W tym roku, bo w przyszłym, po nowej parametryzacji i z nową ustawą to kto wie, może będzie inaczej. A może nie. Propozycja zyskała poparcie Komisji głosami zainteresowanych 2-3 wydziałów i zdumiewająco licznej na obradach administracji centralnej. Przytaczam ten lokalny kontekst, bo naszła mnie w trakcie - a trakt ten był nie tylko męczący, ale naprawdę folklorystyczny - refleksja nad brakiem sensu refleksji nad uzdrowieniem - reformowaniem systemu nauki w Polsce. Czy system jest zły? To zależy od mierników. Czy wymaga zmian? To zależy od celów, jakie mu przypiszemy. I tu leży sedno problemu - czy my, jako Akademia, w ogóle chcemy czegoś wspólnego? Idąc dalej - czy Akademia istnieje poza wyłącznie umownymi, wewnętrznymi wyznacznikami pozbawionymi treści dla otoczenia - miejscem pracy i wewnętrzną hierarchią?
Nie przemawia przeze mnie pesymizm, bo mam dużo wiary w ludzkie pragnienie kreacji i poznania prawdy. Boję się tylko, że w wyniku manipulacji polityków, którzy w latach 90. i na początku XXI w. ukształtowali naszą napędzaną sterydami masowego kształcenia naukę, Akademia ostatecznie rozpadła się na dwie, źle do siebie przystające grupy: badaczy biorących udział w dydaktyce, oraz profesjonalistów zarabiających na utrzymanie pracą w szkolnictwie wyższym, przede wszystkim w aspekcie edukacyjnym o masowym charakterze. Istniejące między tymi grupami pole wspólne właśnie się ulatnia. A może inaczej - od lat już go nie było, ale też nie było nad tym dyskusji, bo masowość kształcenia wymuszała odsunięcie badań na daleki horyzont. Tych przyzwyczajeń nie da się zmienić łatwo. Bo w krótkiej perspektywie grupa zyskujących na wzroście wymagań wobec siebie jest zawsze mniejsza niż tych, którzy korzystają z łagodności systemu. Systemu, który w dłuższej perspektywie zacznie się rozpadać bez realnej, wysokiej jakościowo oferty dla studentów i dobrodziejów instytucji naukowo-dydaktycznych. A tej nie będzie, bo masowość kształcenia nigdy na taką się nie przełoży.
Uwikłani w te dylematy strukturalne powinniśmy chyba sami, nie czekając na Ministra i jego postulaty, które siłą rzeczy będą koniunkturalne i krótkookresowe, sobie odpowiedzieć na pytanie - do jakiej Akademii należymy? Jakiej Akademii chcemy? Wypowiedzi na kolejnych Kongresach nie budzą mojego entuzjazmu - to głównie głosy lobbystów zachwalających korzystne dla swojego środowiska rozwiązania. A czas ucieka.
Może więc trzeba powiedzieć sobie szczerze - należy oddzielić kształcenie masowe od nauki. To pierwsze dołączyć do MEN jako logiczny, kolejny stopień edukacji dzieci. Kształcenie elitarne pozostawić tylko wybranym jednostkom badawczym. Bo jeśli nauka ma przynieść nową wiedzę o świecie, podtrzymywać dialog kulturowy ze światem, transmitować nowe trendy w kulturze do rodzimego społeczeństwa, to nie stanie się to poprzez powtarzanie treści dobrze znanych zwielokrotnionemu odbiorcy. To wymaga wysiłku przy wytwarzaniu wiedzy, a potem przy budowania dróg - pośredników z otoczeniem, Bez wysiłku nie ma rezultatu!
Jak na razie siedząc na tej karuzeli rozmaitych pomysłów i domysłów widać tylko jedno - nauka na tej niepewności nie zyskuje. Badacze - także nie. Studenci? Bynajmniej. Paradoksalnie najlepiej mają się ci, którzy boją się zmian. Bo niepewność uzasadnia konserwowanie zwyczajów. Żadne reformy tego nie zmienią, człowiek jest dużo inteligentniejszy od kameleona, ale trochę z jego genów też ma. A że to prowadzić musi do katastrofy, gdy świat wokół się zmienia? Cóż, to będzie nas wszystkich wina. Bo wciąż wszyscy jesteśmy Akademią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz