poniedziałek, 9 stycznia 2017

Bauman, Turski i Pawłowicz, czyli Akademia na nieracjonalne czasy

Dziś dopadła mnie zła nowina - o śmierci profesora Zygmunta Baumana. Kolejny nieprosty życiorys, z którym przyszło mu się zmagać przez lata - głównie w Polsce. Ale też to w Polsce rozegrały się te fragmenty jego życia, które rzuciły cień na dekady ważniejsze dla nauki i kultury w skali światowej. Zastanawiałem się nie raz, czy mam rację ważąc te dwie rzeczy na szalach jednej wagi. Bo przecież to zjawiska nieporównywalne. A jednak - integralność osoby i jej życia jest tak oczywistym ideałem, że poprzez pryzmat ciągłości tej osoby i w kontekście jej stałej odpowiedzialności za czyny minione chciałbym móc o niej mówić do siebie samego. Bo nie ulega wątpliwości, że zmarły był nie tylko sobą, ale też symbolem - otwartości na nowe, na świat zmieniający się, który może budzić obawy, ale który warto rozumieć, a przynajmniej "rozumować" i na pewno nie odrzucać. Tymczasem symbol, człowiek-potęga miał skazy, które wciąż wracały. Ostatecznie przecież szale przeważał dla mnie nie tylko fakt, że nie mi wychowanemu w bezpieczeństwie współczesnego europejskiego państwa oceniać ówczesne wybory. Raczej to, że jego twórczość była stałym wyzwaniem i zaprzeczaniem dawnej ideologii, dawnego siebie. Nie chował się, nie uciekał, jak mu niekiedy porywczo zarzucano, lecz otwarcie walczył z tym, czym kiedyś był, czym mógł być jeszcze długie lata. W tym sensie dla mnie ocalał swą integralność w czasie, gdy akcentował humanizm i wynikającą z niego otwartość w nowych czasach jako wartości - nawet jeśli nie było to dość dla osób oczekujących publicznej Canossy.

Ale te refleksje przyszło mi zderzyć z treścią wywiadu, którego dwóch szacownych fizyków, prof.prof. Iwo Białynicki-Birul i Łukasz Turski udzielili "Gazecie Prawnej". Pomijając szczegóły dość szczególnego i niekoniecznie starannie ustrukturyzowanego zapisu, uderzyła mnie wielokrotnie przewijająca się w nim myśl - naukowcy w czasach radzieckich, PRL-u, ale nawet nazizmu, mogli być ludźmi małostkowo wykorzystującymi reżimy dla swoich celów, mogli nawet krzywdzić innych ludzi, kolegów i bliskich. Jeśli jednak dokonali dużego odkrycia, a przynajmniej byli rzetelnymi naukowcami i zostawili historii nauki jakiś jej fragment opatrzony swoim nazwiskiem, to jakoś można się z tym pogodzić. W domyśle zaś - jeśli byli kiepskimi uczonymi, a do tego mało etycznie żyjącymi ludźmi, to już miarka się przebrała, tych wolno piętnować. Jednym słowem - bycie wybitnym naukowcem, który swoim wysiłkiem intelektualnym zmienia wizję świata, a czasami losy całej ludzkości, zwalnia z wymogów etycznych obowiązujących innych ludzi. Nie ma w tym prostej analogii do losów śp. profesora Baumana, ten wszak walczył z tym, w co wcześniej wierzył, albo przynajmniej czemu służył. Dla profesorów to nie jest istotna kategoria - z ich słów wynikać zdaje się, że świat otaczający dla naukowca jest jak hotel, z którego można do woli korzystać, o ile sprosta się kategorii wielkości w nauce. Nauka rozgrzesza, bo pochodzi z innego porządku, wyższego nad mozoły tradycyjnego życia w społeczeństwie.

No i wreszcie - omne trinum perfectum? - w ostatnich dniach uderzyły mnie dobiegające z różnych stron głosy o "elitach", które znów nie rozumieją ludzi, nie dorastają do nich, manipulują nimi (słynna już wypowiedź poseł Krystyny Pawłowicz o relacji profesorowie - studenci). Oskarżenia o antypolonizm (?), "koryto" i wszystkie te elementy nagonki na wrogów uprawiane od dawna, ale od roku jakby pozbawione hamulców estetycznych. Głosy te uderzyły mnie nie tyle przez swą frapującą niezgodność wypowiedzi z gramatyką języka polskiego, ale przez prostą wizję rzeczywistości: brak elit, ich usunięcie oznacza wejście do nowego, właściwego porządku świata. Ci, którzy mogą lub powinni uchodzić za wzory lub źródło wiedzy o godności człowieka w świecie, nie mogą i nie powinni tej funkcji pełnić. Nie dlatego, że są inni, lepsi, którzy mogą ich w tym zastąpić. Ale dlatego, że lud nie potrzebuje wzorów. Zbiorowa mądrość to coś więcej niż mityczny suweren cedujący swe życie i losy swych dzieci w ręce wybrańców do parlamentu. To jedność przecząca różnicowaniu, przecząca zmianie, wykluczająca postęp, bo unikająca świadomości, że ktoś może wiedzieć coś więcej, lepiej, że może pomóc, że może nauczyć.

Etyka i estetyka są ze sobą zbieżne. Szukają harmonii w niełatwym byciu człowieka. Ale sens mają w pojedynczości, w walce każdego, jedynego we wszechświecie istnienia o godność rozumianą jako znalezienie drogi w harmonii z innymi pojedynczymi, samotnymi jak my wszyscy bytami. Negowanie wspólnoty bytu, fundamentalnej jedności wszystkich ludzi i rozróżnianie etyk przez wzgląd na zajmowaną pozycję społeczną - czy będzie to wybitny naukowej, czy wybitnie zlany z ludem uczynnik wspierający wizję tej czy innej władzy - nie ma znaczenia. Uważam, że dla nas, dla ludzi nauki nie nastały jeszcze ciężkie czasy. Ucieleśnią się, jeśli wybierzemy jedną z dwóch pułapek - elitaryzmu zrywającego więzi z otoczeniem na rzecz "naszej" racji lub egalitaryzmu nakazującego myśleć jak ten czy inny wódz.

Popełniamy błędy, umiemy je analizować i starać się je naprawiać swoim życiem, wciąż nowe popełniając, gdy patrzymy przez pryzmat naszych nowych celów. Pokazujemy, że można szukać prawdy, że warto pracować dla innych w imię wspólnoty bycia w prawdzie. Dopóki Akademia widzi w tym swoją wyjątkowość i afirmuje ją nie przecząc wspólnej etyce, dopóty jest szansa na budowę racjonalnego społeczeństwa. Bez tego staniemy się tylko urzędnikami tej lub innej opcji światopoglądowej.

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zarówno Twoje ważenie człowieka i naukowca na jednej szalce, jak też profesorów fizyków rozdzielanie człowieka od naukowca opierają się na jakichś słusznych racjach. Niestety, trudno jest oceniać konkretne sytuacje. Co gorsza, oceny moralnej uniknąć nie można, jak chce się być uczciwym. Na szczęście nie trzeba jej zawsze uzewnętrzniać - i chyba po to, a nie po to, by wcale nie oceniać, wynaleziono zasadę de mortuis nil nisi bene.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale zwróć uwagę, że ocena to wskazanie zbliżenia/oddalenia od jakiegoś celu, który powinien osiągnąć człowiek. I tu jest najważniejszy problem - jaki ten cel ma być dla ludzkiej wspólnoty? Jaki cel dla człowieka projektujemy? Bo właśnie z naszych ocen ten cel się wyłania. Afirmując naukowca ale związanego ze społeczeństwem, otoczeniem bliższym i dalszym, akcentuję racjonalność jako kategorię łączącą, dającą nadzieję na harmonijną współpracę. I nie mówię - nie wolno oceniać. Ależ wcale. Tylko zastanawiam się, co z tych ocen wynika dla spojrzenia na naszą społeczność wiedzioną pewnymi ideami.

      Usuń