niedziela, 16 września 2012
Kto stworzył naukowy ogon Europy i kto na tym korzysta?
Czytałem ostatnio kolejną porcję jęków i zawodzeń nad trupem polskiej nauki, jej prowincjonalnością, zaściankowością, a wręcz - nad pasożytniczym i nie wartym grosza publicznego charakterem aktywności polskich - pożal się Boże - naukowców. Jak skwitowała całość trafnie Pani Ministra, będą dla nas - paskudnych pasożytów - podwyżki, ale Dzisiejszy artykuł w „Gazecie Wyborczej” pod tytułem „Naukowy ogon Europy”, nasuwa pytania, czy te podwyżki rzeczywiście się należą? I czy gwarantowany – i spodziewany przez środowisko naukowe – wzrost nakładów z budżetu zmobilizuje naukowców do podejmowania ryzyka uczestniczenia w ambitnych projektach, do współpracy z międzynarodowymi ośrodkami, do przejścia z ligi krajowej do ligi międzynarodowej? Współgra z tym bardziej merytoryczny głos Grzegorza Gorzelaka, który komentując nikły wskaźnik Hirscha dla polskich humanistów i badaczy z zakresu nauk społecznych (precyzyjnie - członków komitetów PAN) w Google Scholar oraz rosnące inwestycje infrastrukturalne w naukę, stwierdził, że "Materia nie zastąpi myśli, puste lub niewykorzystane laboratorium nie dostarczy wynalazków, niedostatku wiedzy i talentu pieniędzmi się nie zrekompensuje. I konkluduje: "polska nauka nie będzie konkurencyjna w świecie, jeżeli nie zostaną uruchomione mechanizmy konkurencyjności wewnątrz niej samej. Innymi słowy, jeżeli nie będą premiowane placówki i naukowcy o najwyższym dorobku i największej aktywności, kosztem tych tkwiących w stagnacji i słodkim nicnierobieniu".
A ja myślę, że problem jest odrobinę szerszy i trochę już mnie mdli od
narzekania na naszą naukę. Czy ktoś narzeka na naszych inżynierów, że upadł
rodzimy przemysł motoryzacyjny zastąpiony - od jak już dawna - produkcją licencyjną? Że stocznie nie są konkurencyjne, a wręcz że powoli znikają? Czy mamy
przodujący przemysł elektroniczny na skalę porównywalną z europejską, o USA nie mówiąc? Ostatecznie: czy jakakolwiek branża w naszym kraju -
poza handlem surowcami i pieniądzem - odniosła po 1989 r. sukces na skalę
przynajmniej regionalną bez włączenia w ramy szerszej korporacji zasilanej
kapitałem zewnętrznym, bez wymuszonych, głębokich zmian organizacyjnych i racjonalizacji zatrudnienia i wynagrodzenia, a nade wszystko: bez zmiany celu działania? Zła analogia? Nie do końca - system nauki i edukacji
wyższej był montowany w konkretnych celach i do życia w specyficznej
strukturze społecznej PRL-u. Struktura zniknęła, a naukę próbowano zaadaptować
do nowej rzeczywistości - ale bez nakładów, bez wymiany kadry, bez zmian
strukturalnych, a nade wszystko - bez zmiany celu. Skoro kształciła w
tradycyjnych nurtach studentów, którzy byli elitą PRL-u i przyczynili się do sukcesu II RP - niech kształci dalej. Tyle, że więcej i lepiej.
A że w PRL-u kreowała obieg informacji naukowej na poziomie krajowym, z niewielkimi
wyskokami na zewnątrz? To i niech tak dalej robi, bo na więcej i lepiej nie ma
pieniędzy, a i skutek ekonomiczny bezpośredni nakładów na rozwój nauki jest niewielki, a potrzeby tu i teraz są ogromne i bezpośrednie. Edukacja wyższa dla kolejnych rządów miała być katalizatorem zwiększania wartości
najprostszych rezerw rozwoju kraju - siły ludzkiej - przez opóźnianie
wejścia na rynek pracy tych nie mających kompetencji zawodowych i
poszerzanie ich zdolności umysłowych do przekwalifikowania się. Koniec i
kropka. Wyznaczono nam zadanie poszerzanie bazy ludzkiej, która aktywnie i świadomie, z szerszymi niż ich rodzice horyzontami włączy się w proces transformacji. I to się udało. Ale jednocześnie nie stworzono żadnych narzędzi ułatwiających zmianę celu i całej struktury nauki i szkolnictwa wyższego. Ba!, nawet nie pomyślano o takiej potrzebie, bo też założone cele społeczne tego nie wymagały. A badania podstawowe? Cóż, skoro nie dawały szybkich zysków, można było je odłożyć na potem, na kiedyś, najlepiej, by robiły się same dzięki wysiłkowi ambitnych. I z całym szacunkiem dla pani minister - obecne reformy niewiele w tej sytuacji zmieniają. Chwalenie się, że reforma nie generuje kosztów może tylko skłaniać do płaczu. Ministerialne działania poprzez szereg kompromisów, na które się zgodzono, są zaklinaniem rzeczywistości i wiarą, że dawny PGR zamieni się w super wydajną farmę typu amerykańskiego dzięki światłym słowom płynącym z ministerstwa. A ja sądzę, że nie zamieni się.
Nawet, jeśli wielu ludzi będzie chciało coś zmienić, a wiem i widzę, że chce i próbuje, to bez przemyślanej, kompleksowej i stabilnej - i na to ostatnie zwłaszcza bym położył nacisk - polityki ministerstwa zmiany na uczelniach będą połowiczne. Inne być nie mogą, bo nie da się powiedzieć: produkuj rakietę kosmiczną, jeśli robotnicy zawsze budowali obrabiarki, mają maszyny do obrabiarek, kochają obrabiarki i ich
produkowanie, a nie ma nikogo, kto by im dał maszyny do budowy rakiety, przeszkolił i wskazał cel dla nich ważny i stały, wspierający ich w budowaniu rakiety. Nawet jeśli wyposaży się dwa biura w fabryce w sprzęt do planowania rakiety, jedną linię w maszyny do produkcji silników i przeszkoli 2-3 pracowników w zakładzie, to proszę mi
wierzyć, rakiety z tego nie będzie. Nauka nasza jest prowincjonalna - to w
większości prawda. Ale takiej chciano, na miły Bóg! Taką i teraz się
wspiera! Rektorzy, dziekani, dyrektorzy - co mają robić, jeśli MNiSW zmienia przepisy bez jasnej myśli przewodniej, ba! zmienia własne zapisy i ich interpretacje! Jak ich przekonać, że można inaczej, skoro wszystko wskazuje, że nie trzeba? Że każda rewolucyjna zmiana będzie rozwadniana centralnie, albo zmienia się w farsę przypominającą stare, dobre dzieje? Ocena czasopism naukowych - najpierw redaktorzy wypełniali skomplikowaną ankietę, która automatycznie miała dawać wynik oceny, po czym minister się zmienił, wyrzucił projekt do kosza i wprowadzono nową wersję oceny. Która opóźnia przyznanie kategorii czasopismom, opóźnia ich dofinansowanie przez MNiSW i opóźnia ocenę parametryczną. Ba! Ocena parametryczna w minionym okresie forowała granty i publikacje po angielsku, teraz kompletnie marginalizuje granty, a w naukach humanistycznych i społecznych monstrualnie obniża prestiż publikacji w
językach obcych. No i na koniec - procedura habilitacyjna nowego typu miała przyśpieszyć proces awansu. W moim instytucie jedna osoba na nią się zdecydował i w rezultacie czeka już prawie rok na obronę. Nie zrzucam wszystkiego na centralę, centrala nas nie ocali, wiem. Ale oceniając stan bieżący trzeba pamiętać, że co jak co, ale nauka i szkolnictwo wyższe tkwi mocno w uwarunkowaniach historycznych i politycznych. Że szkolnictwo wyższe z woli władz wypełniało społecznie pożyteczną pracę kosztem nauki - z woli każdej z władz II RP, powtarzam! - i teraz jest oskarżane o to, że działało zgodnie z wytycznymi kolejnych ministrów i rządów.
Jęczenie, że nasza nauka nie dorównuje nauce USA lub czołowym krajom Zachodu (a to prawda w wybranych dziedzinach) ma tyle sensu, ile jęczenie że polski przemysł motoryzacyjny w latach 60. XX w. nie dorównywał amerykańskiemu lub zachodnioeuropejskiemu. Nauka i szkolnictwo wyższe ma ogrom bolączek i nie da się ich zamieść pod dywan. Ale zrzucać cały problem na barki w niej zatrudnionych bez jasnego wskazania - co od niej chcemy i jak chcemy to uzyskać, to mylić przyczynę i rezultat. Nie mam złudzeń - żaden rząd nie przejmie się losem nauki, dopóki nie wyczerpią się proste rezerwy wzrostu gospodarczego. A tych jeszcze nieco jest. Ale ich koniec już widać. Dlatego pamiętając o wszystkich bolączkach naszego rzemiosła uparcie wierzę, że trzeba tworzyć masę krytyczną zmian własnym wysiłkiem już teraz, by przygotować się na sprzyjający nam moment. A że taki będzie - cóż, bez nadziei po co żyć? :).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz